Archiwum: Wrzesień 2013

LEWA NIECH WIE, CO UCZYNI PRAWA – LEKCJA BOKSU U JUNOSZY

 

„Materiał ludzki na bokserów posiadamy w Polsce pierwszorzędny. Mimo to pięściarze nasi niezbyt spiesznie zbliżają się do poziomu europejskiego. Chłopy na schwał – na ringu przedstawiają się znacznie mniej imponująco” -  napisał 87 lat temu (14 sierpnia 1926 r.) w jednym z wielu felietonów, opublikowanych na łamach Przeglądu Sportowego – Wiktor Junosza-Dąbrowski, absolutny pionier boksu w II RP, znakomity sportowiec i trener, działacz sportowy, dziennikarz i filozof.

Jeśli kiedykolwiek dyskutować będziemy nt. tzw. „polskiej szkoły boksu”, której najwybitniejszym nauczycielem był Feliks Stamm, pamiętać powinniśmy, że u jej genezy tkwiły – niewątpliwie – uwagi Junoszy-Dąbrowskiego. Nasz wspaniały pięściarz, Jerzy Kulej, powiedział niegdyś, w jednym z wywiadów, że „polska szkoła boksu to technika, pomysł, a potem dopiero realizacja. Najpierw trzeba pomyśleć, a potem pracować nad siłą”. Zaprezentowana przezeń teza w 100% zgodna jest z cytowaną poniżej opinią przedwojennego autorytetu.

Powodem tej niższości – kontynuował Junosza – jest najczęściej, obok braku wiedzy technicznej, nieodpowiedni trening, nieraz tym bardziej oddalający ćwiczącego od celu, im bardziej intensywnie jest prowadzony.

Boks często jeszcze uważają u nas za dział ciężkiej atletyki. Jest to błędem kardynalnym i adepci pięściarstwa grzeszą ciężko, gdy wprost morderczym dla nich dźwiganiem ciężarów lub gimnastykowaniem wielofuntowymi hantlami, każą pęcznieć bicepsom. Okazałe umięśnienie jest dla boksera dobrą rekomendacją: ramię o 45-centymetrowym obwodzie nie może być zdolne do „wystrzelenia” pięści z szybkością 60m/s, jak to czyni 34-centymetrowe ramię Georgesa Carpentiera.

Nie siłę fizyczną – której tyle, przeważnie dała im od urodzenia natura – powiększać winni pięściarze nasi, lecz przede wszystkim sprawność: oddech, szybkość, opanowanie ruchów i wyrobienie oka. Pięściarz tylko wtedy liczyć może na swój oddech, gdy go wyrobi, ćwicząc w szybkim tempie. Nie trzeba ćwiczyć długo. Wytrzymując na treningu, choćby dziesięć „stejerowskich” rund, ku niemałemu własnemu zdziwieniu „spuchnie” się na meczu po jednej – prowadzonej po sprintersku.

U nas walczy się przeważnie jeszcze w tempie spacerowym. Podczas gdy w Polsce  obaj przeciwnicy po prostu czyhają na sposobność wypoczęcia – na zachodzie starają się wyzyskać do końca każdą ze 180 sekund rundy. Jakie mogą być tego konsekwencje w spotkaniach międzynarodowych – nie potrzebuję mówić. Wzmocnienie tempa nie wystarcza: musi byc powiększona w dwójnasób szybkość wykonania poszczególnych ruchów.. Cios, włącznie z czasem do namysłu i przygotowania, trwać winien ułamek sekundy. Jest on rezultatem nie tylko skurczu mięśni, ale przede wszystkim gwałtownego wysiłku nerwowego. Jako, że jest przykry – bokserzy unikają wysiłku tego chętnie.

Ruchy pięściarzy naszych zbyt często są nieopanowane, instynktowne, zależne jeden od drugiego. A w boksie „lewa niech wie, co czyni prawa”. Każda ręka winna, niejako, działać …na własną rękę. Najgenialniejsze pomysły zostaną tylko poronionymi pomysłami, póki ciało nie będzie posłusznym narzędziem mózgu. Nie starczy mocno bić – trzeba trafiać, a więc umieć od razu ocenić odległość, dzielącą pięść od cudzej szczęki. Dobry bokser ceni swój wysiłek – gdy strzela, czyni to po wycelowaniu. U nas nieraz prowadzi się istny ogień zaporowy, by po „rozchodowaniu” wszystkich pocisków z 0,01% trafień stać się bezbronną ofiarą spokojniejszego rywala.

Zalety fizyczne rasy i temperamentu predystynują Polaków do triumfów bokserskich. Są diamentami, które oszlifować winien trening wytrwały, cierpliwy i celowy – zakończył Wiktor Junosza-Dąbrowski.

Z CYRKU WARSZAWSKIEGO DO MADISON SQUARE GARDEN

 

„Cyrk jest cyrkiem i tego nic nie zdoła zmienić. To też wszystkie zawody, które się tam odbywają muszą stać się zwykłym bałaganem. To jest niezłomne prawo i nikt nic na to nie poradzi. Ta sama bowiem publiczność, która gdzie indziej zachowuje się kulturalnie, gdy przyjdzie do cyrku, zaczyna sobie tak, po prostu „dla sportu” drzeć się w najdzikszy sposób jeszcze przed rozpoczęciem zawodów” – tak oto atmosferę panującą 9 października 1927 r. na międzynarodowej gali bokserskiej w Cyrku Warszawskim opisywał wyraźnie zażenowany dziennikarz „Przeglądu Sportowego”.

Dość przeciętną imprezę uratować mógł jedynie występ młodziutkiego pupila warszawskiej publiczności, Edwarda „Eddie” Rana (2-2, 2 KO), który w walce wieczoru miał skrzyżować rękawice ze „świetnym zawodowym bokserem niemieckim” Christianem Schumannem. Istotnie pojedynek ten wywołał wielkie emocje, głównie z uwagi na wspaniałą postawę 18-letniego Polaka (wygrał przez nokaut w 7-mej rundzie). Od 3 starcia rywal wyraźnie tracił siły i kondycję, coraz wyraźniej klinczując i w rozmaity – niesportowy – sposób kradnąc czas. Po 4 rundzie pomógł mu w tym jeden z sekundantów, który „kocim ruchem” rozwiązał rękawicę „Niemca”.

Dlaczego używam cudzysłowie? Bo rywalem Rana okazał się …Władysław Radomski, były pięściarz poznańskiej „Warty”, który za namową promotora-impresario (Latowskiego) podawał się za niemieckiego zawodowca. Te obrzydliwe oszustwo odkryte zostało – oczywiście – w stolicy Wielkopolski. Na zdjęciach opublikowanych na łamach „Kuriera Poznańskiego” bokserscy kibice bez trudu rozpoznali oszusta. Warto dodać, ze do roli „Niemca” Radomski był bardzo dobrze przygotowany. Zarówno on sam i cały narożnik cały czas rozmawiali po niemiecku.

Afera została napiętnowana przez całą ówczesną prasę sportową. Trafiła także pod osąd Polskiego Związku Bokserskiego, który w trybie pilnym rozpatrzył tzw. „Incydent Radomski-Schumann” i na winnych nałożył wstępnie niezwykle surowe kary. Na dożywotnią dyskwalifikację ukarano poznańskiego impresario Latowskiego a klubom zrzeszonym w związku zabroniono zatrudniać go w roli trenera. Radomski otrzymał karę 2 letniej dyskwalifikacji. Dodatkowo PZB całą tę sprawę uznał za kryminalną i skierował do rozpatrzenia na drogę sądową.

Sprawiedliwości stało się zadość? Niezupełnie. Kilka tygodni później na ostatnim przed przenosinami do Katowic walnym zebraniu PZB w Poznaniu, ww. kary zostały wyraźnie złagodzone. Latowski miał pozostać zawieszony do kolejnego walnego zebrania PZB, a Radomski do 31 grudnia 1928 r. A więc cyrku …ciąg dalszy!

Po co o tym wszystkim piszę? Bo z polskojęzycznych monografii poświęconych karierze Rana dowiedzieć się możemy o zwycięstwie Polaka nad Schumannem, co prawdą absolutnie nie było. Na szczęście dla Rana i jego fanów koleje jego kariery potoczyły się następnie (do czasu – niestety) właściwą ścieżką. 3 lata później już jako „Polish Thunderbolt” przez Paryż i Hawanę trafił do mekki zawodowego boksu, na ring w Madison Square Garden. Niemal równo 4 lata po występie na deskach warszawskim cyrku, w tym samym MSG w ciągu 154 sekund znokautował wspaniałego Louisa „Kida” Kaplana!

Nie wiem jak i kiedy zakończyła się kariera „samozwańczego Schumanna”, ale też dochodzą mnie słuchy, że na dzisiejszych zawodowych ringach nadal można spotkać wielu pomysłowych „Radomskich-Schumannów”. Przyjeżdżają na gale (może i do Polski?) z różnych zakątków świata (głównie z Afryki i Ameryki Południowej).

Taki już jest od wielu lat ten świat …twardych pięści.

‚CZARNA PANTERA’ W WARSZAWIE!

 

W 1925 r. polski amatorski i zawodowy boks dopiero budził się do życia i mimo systematycznego zdobywania coraz większej popularności, nazwiska wielkich światowych gwiazd tej dyscypliny znane były jedynie nielicznym. W tym kontekście nie powinien więc specjalnie nikogo zdziwić fakt, że niemal bez echa przeszła wizyta w Warszawie, w lipcu tegoż roku, wspaniałego czarnoskórego „ciężkiego” Harry Willsa (80-10-5, 52 KO).

Przypomnę, że w latach 1915-1926 Wills był jednym z najlepszych – jeśli nie najlepszym – na świecie panczerem. Mimo to, podobnie jak wielu innych czarnoskórych pięściarzy tamtej epoki – nigdy nie dostał szansy walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Dzisiaj historycy pięściarstwa widzą go nawet w pierwszej „3″ (za Dempsey`em i Langfordem) najlepszych ciężkich, którzy rywalizowali na amerykańskim ringu w I połowie lat 20-tych XX w.

Jakie były powody tego, że Wills nie dostał mistrzowskiej szansy? Nie jest żądną tajemnicą, że po zejściu w 1915 r. z amerykańskiego ringu pogardzanego przez Jankesów wielkiego mistrza świata, Jack`a Johnsona, był to świadomy element polityki promotorów, kreujących jedynie białych mistrzów świata wszechwag. Tex Rickard, największy promotor bokserski tamtych czasów powiedział nawet wprost, że nigdy nie dopuści do walki pupila „Białej Ameryki”, Jessa Willarda z „Czarną Panterą” (przydomek Willsa), podkreślając przy każdej okazji, że tytuł mistrzowski wszechwag w murzyńskich rękach nia ma żadnej wartości.

W taki oto sposób rasizm rękoma wpływowego Rickarda i jemu podobnych rozdawał karty na bokserskim stole Ameryki, pozbawiając wielu młodych afroamerykańskich pięściarzy szansy na zrobienie wielkiej pięściarskiej kariery.

Ale wróćmy do sedna sprawy, czyli sensacyjnej wizyty Harry Willsa w Warszawie. „Czarną Panterę” z Nowego Orleanu w ostatnich dniach lipca 1925 r. wyśledzili dziennikarze „Przeglądu Sportowego” w hotelu Bristol. Okazało się, że Wills przybył do naszego kraju w towarzystwie żony i swojego przyjaciela o nazwisku Breithaus.

-My są z Ameryka, ja jego przyjaciel, a to Harry Wills. My przyjechali aby zwiedzić ładne miasta Europa, to i do Warszawy trzeba było przyjechać – powiedział z angielskim akcentem korpulentny Breithaus, tłumacząc powody niespodziewanej wizyty amerykańskiego pięściarza w stolicy.

-Warszawa to bardzo ładne miasto, bardzo mi się podobało, jest duży ruch na ulicach, jest ładna muzyka i restauracje; nie jest wcale tak źle, jak mówiono w Ameryce. Jestem bardzo zadowolony, żem tu przyjechał i sprawił przyjemność memu staremu przyjacielowi, który 30 lat nie był w swoim rodzinnym mieście i nareszcie teraz mógł odwiedzić swoich krewnych i znajomych – dodał Wills.

Na pytanie o najbliższe – sportowe – plany powiedział:

-Właśnie wczoraj otrzymałem z New Yorku od mojego managera depeszę zawiadamiającą mnie, że kontrakt z Ted Richardsem [chodzi o Texa Rickarda - przyp. JD] został ostatecznie podpisany: Dempsey zobowiązał się nie walczyć z żadnym bokserem przed spotkaniem ze mną; za mecz otrzymuje on 750 000 dolarów, a ja 250 000. Z warunków jestem zadowolony, tembardziej, że pertraktacje na temat spotkania rozpoczynały się kilkakrotnie, ale zawsze rozbijały się o warunki i upór Dempsey`a [...].

Mam nad Dempsey`em, który waży 98 kg pewną przewagę wagi, gdyż mam o 8 kg więcej [przy wzroście ok. 188-191 cm - przyp. JD]. Jestem obecnie w dobrej kondycji fizycznej, miesięczny odpoczynek w Karlsbadzie, dokąd dziś wyjeżdżam, sądzę, że źle mi nie zrobi. W każdym razie walka ani łatwą, ani krótką nie będzie!

5 września siadam na okręt. A po powrocie do New Yorku ciężki codzienny trening aż do samego meczu, który odbędzie się za 5-6 miesięcy. Ostateczny termin spotkania ustalimy dopiero po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych. Nigdy z Dempsey`em się nie biłem, ale sposób jego walki znam doskonale – zakończył Wills.

Po wielu latach Wills zwierzył się dziennikarzom, że największym rozczarowaniem, jakie go spotkało w czasie kariery było fiasko rozmów w sprawie jego walki z Jackiem Dempsey`em, którego wyzywał wielokrotnie w latach 1920-1926. Faktem jest, że sam Dempsey, podrażniony ambicją, był skłonny stanąć do walki Willsem. Pięściarze podpisywali nawet stosowne kontrakty (patrz zdjęcie!), ale nigdy – z powodów finansowych (biały czempion obawiał się, że nie otrzyma honorarium za swój występ) – nie zostały one zrealizowane. Wielu historyków sądzi, że jeśli Dempsey i Wills stanęliby do sportowej rywalizacji, to z pewnościa wygrałby ten pierwszy, upatrując w tym domniemanym fakcie fiaska rozmów w sprawie nieodbytej walki. Ale niemal pewnym wydaje się, że w połowie lat 20-tych XX w., starszy o 6 lat Harry Wills (pogromca Sama Langforda, Joe Jeanette`a, Jeffa Clarka, Willie Meehana, czy Luisa Angela Firpo) byłby dla Dempseya wielkim zagrożeniem.

FABRYKA MISTRZÓW: DAMBE – BOKS PLEMIENIA HAUSA

Walkę na pięści zwaną „dambe” od stuleci uprawiają młodzi członkowie plemienia Hausa, zamieszkującego Afrykę Zachodnią – głównie Nigerię i Czad. Warto przy tej okazji wspomnieć, że na tym samym terenie istnieje również bardziej zorganizowana i „ucywilizowana” forma czegoś, co moglibyśmy nazwać sportem walki, pod nazwą „kokawa”, popularna w mniej-więcej piętnastu krajach afrykańskich, ale jej zasady nieco różnią się od „dambe”. Jeśli „kokawa” bardziej przypomina japońskie sumo, to „dambe” w wielu elementach przypomina nam boks.

„Dambe” jest jednak z pewnością jedną z najbardziej niebezpiecznych dla zdrowia i życia rodzajów walki na pięści. Brak „miękkich” rękawic bokserskich u walczących znacznie zwiększa prawdopodobieństwo zadawania ciężkich nokautów, a dopuszczalne kopnięcia w głowę, niejednokrotnie powodowały, że przegrany odsyłany zostawał do …krainy przodków. Nie ma oczywiście oficjalnych danych o tym ilu z walczących w Nigerii na zasadach „dambe” w ostatnich latach straciło życie. W kraju kwitnie bowiem proceder organizowania nielegalnych, „podziemnych” walk, na które nikt nie zaprasza działaczy sportowych.

Ekwipunek walczącego w „dambe” ogranicza się do sznura, którym wiązana jest pięść, którą zadaje on ciosy. Mówi się, że w ekstremalnych przypadkach wykorzystuje się także klej, którym pokrywa się sznur, by następnie „uzbroić” pięść w piasek lub odłamki szkła. Nie można wykluczyć, że takie praktyki mogą mieć miejsce gdzieś na dalekiej prowincji, gdzie dopuszczalne bywają ekstremalne formy „dambe”, ale informacja ta nie jest potwierdzona źródłowo i może być zmyślona.

Nas jednak interesuje „dambe” w czystej – unormowanej – postaci, w jakiej na terenie Nigerii i Czadu rozgrywane są turnieje mistrzowskie, które przyciągają szerokie rzesze miłośników – uczestników i kibiców. Zwycięzcy takich zawodów otrzymują cenne nagrody (nawet po 100 dolarów lub odbiornik telewizyjny), lokalną sławę i szacunek. Nagrody materialne z pozoru wydają się być mało atrakcyjne, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeciętna nigeryjska rodzina wydaje tygodniowo na żywność półtora dolara, wspomniane „honorarium” wydaje się być niemal fortuną.

Co w „dambe” przypomina nam jeszcze boks? Mimo iż nie ma tam kategorii wagowych, rywale dobierani są „na oko”, proporcjonalnie według warunków fizycznych, tak aby nie były widoczne gabarytowe dysproporcje walczących. Dzieje się tak jednak tylko podczas pierwszych walk eliminacyjnych. W dalszych etapach turnieju możliwa jest rywalizacja między wojownikami o różnej budowie i masie ciała.

Pojedynek trwa trzy rundy, których bynajmniej nie ogranicza czas. Runda może zostać zakończona z trzech powodów – na prośbę jednego z walczących lub jego opiekuna, z powodu braku działań w ringu (pasywność) oraz dotknięcia kolanem lub ręka ziemi, na której toczona jest walka. Pojedynek trwa aż do wyłonienia zwycięzcy (nie ma w „dambe” remisów). Jak wspomniałem, walczący zadają ciosy nie tylko przy pomocy pięści, ale także stóp. Z uwagi na to, że urazy, których doznają walczący są bardzo bolesne, zawodnicy przed pojedynkiem specjalnie wdychają dym z konopi, co znacznie obniża próg bólu.

Historycy są zgodni w tym, że sport walki uprawiany przez ludzi z plemienia Hausa ma wiele wspólnego z boksem, który uprawiano w starożytnym Egipcie i starożytnej Grecji, co zdaje się potwierdzać, że korzenie „dambe” sięgają tysięcy lat wstecz.

PIĘŚCIARSKI REKORDZISTA URODZIŁ SIĘ W POLSCE!

Abraham Holenderski (Hollandersky), znany jako Abe The Newsboy, czyli „Abe Gazeciarz”, to jedna z legend boksu zawodowego. Ten sportowiec-podróżnik (pierwszy w historii journeyman z krwi kości), w latach 1905-1918 stoczył ponoć aż 1039 zawodowych pojedynków bokserskich na wszystkich kontynentach. Jeśli dodamy do tej liczby jeszcze 387 pojedynków zapaśniczych to w bilansie „Gazeciarza” pojawi się nam niewiarygodna – wręcz – liczba 1426 walk!

Holenderski będąc już na emeryturze napisał 384-stronicową książkę pt. „The Life Story of Abe The Newsboy (with the U.S. Navy). Hero of the Thousand Fights”, w której opisał swoje najcenniejsze wspomnienia (m.in. zdobycie mistrzostwa Panamy i Południowej Afryki wagi ciężkiej). Historycy boksu zaczerpnęli z niej po raz pierwszy informacje dotyczące jego rekordu. W oparciu o dostępne źródła – „rozprawił” się z nim w 1944 r. nieoceniony Nate Fleischer, który zredukował ilość jego pojedynków pięściarskich do – i tak imponującej ilości – 490! Zaznaczył przy tym, że nie jest to bilans „zupełny” i zawiera tylko najważniejsze walki!

Potwierdził to najwybitniejszy polski historyk boksu zawodowego, członek IBRO, dr Jan Skotnicki, wysuwając przy okazji „niewinne” przypuszczenie, że skoro ów Holenderski urodził się w żydowskiej rodzinie „gdzieś w Imperium Rosyjskim”, to być może działo się to na terenie dzisiejszej Polski? Sprawdziłem dostępne źródła i potwierdzam, że przypuszczenia Skotnickiego mimo iż były strzałem na oślep, to trafiły w…dziesiątkę!

Abraham Holenderski urodził się 3 grudnia 1887 r. we wsi Berżniki w guberni suwalskiej! Dzisiejsze Berżniki to maleńka wioska graniczna (jeszcze 2 lata temu było tam przejście graniczne Polski z Litwą) w województwie podlaskim (powiat i gmina Sejny) o tradycjach sięgających I poł. XVI w. W sierpniu 1920 r. rozegrała się tam bitwa niemeńska – druga co do ważności i wielkości w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

Tak, więc Drogi Czytelniku, bokserski rekordzista świata w ilości stoczonych walk urodził się na polskiej ziemi! I …mniejsza o to, że niebawem z rodziną via Berlin i Manchester wyemigrował za Ocean (do New London w stanie Connecticut, gdzie mieszkała siostra ojca). Z analizowanych przeze mnie akt przechowywanych w archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie wynika, że rodzina Holenderskich do wybuchu II wojny św. żyła nadal w Suwałkach.

Cudze chwalimy…

KONTROWERSJE: WOJENNE MISTRZOSTWA EUROPY – BRESLAU 1942

Ze wszystkich mistrzowskich turniejów, które odnotowano w historii amatorskiego boksu, najbardziej kontrowersyjnymi  – z uwagi na okoliczności – były najprawdopodobniej nieoficjalne, wewnątrzfaszystowskie, tzw. „wojenne mistrzostwa Europy”, które odbyły się w dniach 20-25 stycznia 1942 r. we Wrocławiu (Breslau). Niemal natychmiast po zakończeniu II wojny św. zostały one uznane za niebyłe, a wszystkich ich medalistów na zawsze wykreślono z annałów amatorskiego boksu.

W turnieju wystąpili – rzecz jasna – reprezentanci okupujących Europę państw osi, krajów satelickich oraz państw neutralnych. Aby impreza miała odpowiedni poziom sportowy, postanowiono, że ekipy Niemiec, Włoch i Węgier będą mogły wystawić po 16 zawodników, czyli po dwóch w każdej kategorii wagowej. Oprócz nich do Wrocławia przybyły reprezentacje: Szwecji (9 pięściarzy), Hiszpanii, Czech, Austrii (po 8), Chorwacji (6), Słowacji, Finlandii, Holandii i Danii (po 2) i Szwajcarii (1).

Odnotujmy, że zapomnianymi juz przez czas „wojennymi” mistrzami Europy zostali: Costante Paesani, Arturo Paoletti (obaj Włochy), Dezso Frigyes-Fritsch (Węgry), Duilio Bianchini (Włochy), Ferdinand Raeschke (Niemcy), Karl Gustaf Norén (Szwecja), Sven Christensen (Dania) i Hein Ten Hoff (Niemcy).

Jakie były największe gwiazdy wrocławskiego turnieju?

- Paoletti (Rocznik 1919): Pół roku przed wybuchem II wojny św. zaprezentował się poznańskiej i warszawskiej publiczności podczas meczów międzypaństwowych Polska-Włochy. W pierwszym pokonał na punkty Zygmunta Koziołka, by w drugim ulec Edmundowi Sobkowiakowi. 21 grudnia 1945 r. podpisał zawodowy kontrakt. Dwukrotnie – bezskutecznie – stawał przed szansą zdobycia zawodowego mistrzostwa Włoch wagi koguciej. W Weronie od kilku lat odbywa się amatorski turniej pięściarski jego imienia (pod nazwą Memorial Arturo Paoletti).
- Frigyes (1914): Srebrny medalista mistrzostw Europy w Budapeszcie (1934) i półfinalista olimpijski z Berlina (1936) w wadze piórkowej.
- Bianchini (1922): Najprawdopodobniej najlepszy pięściarz jaki kiedykolwiek urodził się w Rimini. Szybki, silny, z piekielnie skutecznym prawym hakiem. Jako amator stoczył ok. 300 walk, z których 85% wygrał. W 1951 r. podpisał zawodowy kontrakt. Jego karierę zatrzymał jego rodak, Romano Valentini.
- Raeschke (1920): Hamburczyk w drodze do złota pokonał m.in. słynnego Czecha Juliusa Tormę, który w czasie II wojny św. jako Gyula Torma reprezentował Węgry. Po zakończeniu wojny Raeschke podpisał zawodowy kontrakt, tocząc 57 płatnych walk. W najważniejszej z nich uległ słynnemu rodakowi Gustawowi Ederowi.
- Ten Hoff (1919): syn holenderskiego rolnika, który w czasie II wojny św. przeprowadził się do Oldenburga i przyjął niemieckie obywatelstwo. Boks zaczął uprawiać dopiero w wieku 18 lat, ale dzięki talentowi i znakomitym warunkom fizycznym (196 cm) zaczął odnosić sukcesy. Właściwie od początku kariery amatorskiej nie spotkał na swojej drodze żadnego poważnego rywala. Nie sprostał mu także mistrz olimpijski, Herbert Runge, wobec czego Ten Hoff przyjechał do Wrocławia w charakterze faworyta i nie zawiódł. Jako amator stoczył 194 walki, z których 185 wygrał, w tym 78 przez nokaut. Po wojnie kontynuował karierę pięściarska jako zawodowiec, zdobywając w 1951 r. pas zawodowego mistrza Starego Kontynentu. Po zakończeniu kariery (po porażce z Ingemarem Johanssonem) został działaczem (z czasem prezydentem) zachodnioniemieckiej Federacji Boksu Zawodowego (BDB).

Sądząc po nazwiskach pięściarzy, którzy brali udział w turnieju we Wrocławiu, nie stał on na najwyższym poziomie. Najlepsi amatorscy pięściarze w tym samym czasie nosili alianckie mundury, walczyli w konspiracji, przebywali w obozach jenieckich, ginęli w obozach koncentracyjnych lub w efekcie rozmaitych czystek etnicznych dokonywanych przez nazistów i ich sojuszników na terenach okupowanych.

Do dzisiaj we Wrocławiu stoi niemy świadek tamtych wydarzeń, legendarna już Hala Stulecia (Jahrhunderhalle, zwana przez długi czas po wojnie Ludową).

POLLY BURNS – CO TU JEST PRAWDĄ, A CO FIKCJĄ?

W bloku programowym „Prawdziwe życia” telewizja RTE pokazała zadziwiający film dokumentalny, „Moja babcia była bokserem”, ukazujący życie Polly Burns, zdobywczyni kobiecego mistrzostwa świata w boksie, z punktu widzenia jej zamieszkałej w Dublinie prawnuczki, Catherine Morley.

Według rodzinnych przekazów, prababcia Catherine na przełomie wieków parała się boksem zawodowym. Tematem filmu były starania Catherine, by poznać prawdę o tej niezwykłej kobiecie. By zilustrować poszukiwania trudno uchwytnych faktów twórcy filmu korzystali z wywiadów, filmów archiwalnych i rekonstrukcji zdarzeń.

- Każdy życiorys to złożona historia, szczególnie jeśli kawałkami układanki są tylko wycinki z gazet – twierdzi Adrian Lynch z firmy, która wyprodukowała ten dokument, Graph Films. – Bez wątpienia, ponieważ Polly Burns była bokserem-kobietą, nikt nie opisał jej życia, więc w jakimś sensie przywracamy tę postać historii. Znów pojawia się ta znana kwestia: znamy życiorysy naszych ojców i dziadków, ale kobiety są tu niewidzialne.

Nazwać życiorys Polly Burns wyjątkowym, to mało. Urodziła się w 1881 roku w rodzinie od pokoleń związanej z cyrkiem. Kiedy jej matka zginęła w upadku z trapezu, ojciec ożenił się ponownie, z kobietą ze „słynnego bokserskiego rodu Fairclough.” Polly wcześnie rozpoczęła karierę w cyrku, ostatecznie występując jako siłaczka. Zyskała sławę jako „kobieta zdolna unieść w zębach osła.” Zważywszy na rodzinne związki ze słynnym bokserskim klanem, trudno się dziwić, że i Polly założyła w końcu rękawice i weszła na ring. Miała szesnaście lat, kiedy zaczęła walczyć, głównie po jarmarcznych budach i z reguły przeciwko mężczyznom.

polly_rosalyn– Była wówczas jedną z nielicznych, gotowych podjąć walkę z mężczyzną – mówi Lynch. – Zarabiała na tym tysiące funtów.

Jej związki z Dublinem rozpoczęły się, gdy poślubiła pochodzącego stamtąd Tommy’ego Lyncha. Przeprowadzili się do Dublina, gdzie urodziła mu dwie córki, w tym babcię Catherine, Agnes. Małżeństwo rozpadło się jednak, i Polly wróciła na ring.

- Ludziom wydaje się, że kobiecy boks to nowość. Nieprawda! Pierwsza odnotowana walka, między handlarką rybami a arystokratką, miała miejsce w 1727 roku. Mamy tu więc równoległą, niesamowitą historię boksu – mówi Lynch.

Szczytowym momentem kariery Polly musiał być rok 1900, kiedy zdobyła mistrzostwo świata w boksie kobiet. Wyjechała do Paryża na walkę z mistrzynią Stanów Zjednoczonych, Texas Mamie Donovan. Amerykanka nie wyszła jednak do ringu, czy to z lęku, czy z innych przyczyn, i Polly Burns ogłoszono mistrzynią świata.

- Wielu szanowanych ekspertów, głównie mężczyzn, nie wierzy, że Polly rzeczywiście była bokserką – mówi Lynch. – Pod koniec życia, biedując w Dublinie, Polly sprzedawała swój życiorys brytyjskim brukowcom i wiele z tego, co o niej wiemy, pochodzi właśnie z tych artykułów. Można więc pytać, czy nie zmyślała, żeby mieć ciekawszy materiał? Znaleźliśmy wiele dowodów wskazujących na to, że nie.

Wśród tych, którzy wierzą w historię Polly, jest przewodnicząca Federacji Boksu Kobiecego z Miami – sama niegdyś walczyła w jarmarcznych budach, i już wtedy słyszała o osiągnięciach Polly Burns w ringu.

Zostawmy ostatnie słowo Adrianowi Lynchowi: – Podoba się nam to, że prawdziwość historii Polly Burns nie jest przesądzona. W jej życiorysie bardzo trudno oddzielić legendy od faktów, bo fakty kryją się w tym, jak oceniali ją inni, a najciekawsze, że nasz film i te obecne artykuły znów ciągną to dalej. I tak Polly Burns znów odradza się przez media. Ludzie znów będą o niej mówić i pisać, ale wciąż wokół jednej kwestii: czy to rzeczywiście prawda?

polly_01Cóż, jak to usłyszał od dziennikarza James Stewart pod koniec filmu „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a”: – Kiedy legenda staje się faktem, drukujmy legendę!

Film dokumentalny o życiu Polly Burns nieco rozczarował, głównie dlatego, że niewiele jest materialnych dowodów jej bokserskiej kariery. Wzmiankowano o niej w artykułach prasowych, ludzie pamiętali ją jako jarmarczną bokserkę, ale bardzo trudno o dokumenty czy zdjęcia. Niełatwo więc ustalić, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Według filmu, Polly stoczyła w Dublinie pokazową walkę z Jackiem Johnsonem (ówczesnym mistrzem świata wagi ciężkiej). Miała też walczyć z mężczyznami w National Sporting Club w Londynie, a jeden z tych jej przeciwników został jej drugim mężem.

Na plus należy zaliczyć archiwalne filmy, pokazujące kobiecy boks we Francji (savate – francuska odmiana kickboxingu) i w Stanach Zjednoczonych w latach 30. XX w. Według materiału z USA, szkoła dla dziewcząt w Wirginii oferowała uczennicom zajęcia z boksu, które wygrały zresztą w plebiscycie na najbardziej popularne lekcje. Wszystko to działo się w bardzo radosnej atmosferze, widać było dziewczęta toczące sparringi na terenie szkoły – więc najwyraźniej to nie Doyle Weaver zaczął uczyć kobiety, o co chodzi z tym całym boksem.