Archiwum: RING KRAJOWY

EFEKTOWNA WYGRANA GŁOWACKIEGO W RODZINNYM WAŁCZU

walczmini

W walce wieczoru na gali w Wałczu, kolejne zwycięstwo przed czasem dopisał do swojego rekordu zaliczany do światowej czołówki wagi junior ciężkiej Krzysztof Głowacki (21-0, 14 KO), który pokonał twardego Varola Vekiloglu (20-6-1, 12 KO).

Głowacki bardzo dobrze wszedł w pojedynek, narzucając rywalowi swój styl walki. Zadawał dynamiczne ciosy w różnych płaszczyznach i choć Niemiec nastawił się na defensywę szczelnie kryjąc się za podwójną gardą, raz po raz lewe proste polskiego mańkuta przebijały się do jego głowy. W końcówce pierwszego starcia Vekiloglu próbował kontratakować, jednak nieskutecznie. Od drugiej rundy Głowacki zaczął już systematycznie rozbijać rywala, którego można z pewnością podziwiać za ogromną determinację i niemal nadludzką odporność na ciosy. W czwartej rundzie Niemiec zmienił taktykę i przeszedł do ofensywy, co na niewiele się zdało, gdyż Głowacki skutecznie kontrował, zwłaszcza mocnymi lewymi. Mimo tego Vekiloglu wciąż nacierał, choć jego głowa raz po raz odskakiwała po celnych trafieniach Polaka. Od szóstej rundy Głowacki coraz częściej zaczął dołączać do arsenału swoich ciosów prawą rękę, ale można było odnieść wrażenie, że z rosnącym niedowierzaniem przyjmował upór, z jakim jego rywal szedł ciągle do przodu. W siódmej rundzie za moment dekoncentracji Głowacki zapłacił nawet, przyjmując mocny bezpośredni prawy, a tempo walki zaczęło wyraźnie spadać. Jednak wbrew pozorom Vekiloglu okazał się zwykłym człowiekiem, a nie cyborgiem i w końcu dziesiątki, jeśli nie setki mocnych uderzeń, które spadły na jego głowę musiały się skumulować. W dziewiątej rundzie wyraźnie odczuł lewy bezpośredni Głowackiego, co Polak natychmiast zauważył, zapędził rywala do narożnika, zasypał gradem ciosów, które pozostawały bez odpowiedzi i w tej sytuacji sędzia Leszek Jankowiak przerwał pojedynek, ogłaszając pięściarza z Wałcza zwycięzcą przez TKO.

Trwa dobra passa tegorocznego mistrza Polski wagi półciężkiej w boksie olimpijskim. Marek Matyja (3-0, 2 KO) – bo o nim mowa, po związaniu się kontraktem z Andrzejem Wasilewskim zanotował drugie szybkie zwycięstwo. Polak od początku starcia z Marko Angermannem (11-20-1, 4 KO) konsekwentnie szukał miejsca pod prawym łokciem rywala, aż w końcu na początku trzeciej minuty huknął lewym hakiem na wątrobę, nokautując efektownie przeciwnika.

Podczas trwającej gali w Wałczu jubileuszowe zwycięstwo zanotował Łukasz Janik (10-3-1, 5 KO), który odprawił przed czasem doświadczonego Aleksandra Abramienkę (17-41-1, 6 KO). Od pierwszego gongu do ostrego szturmu ruszył Łukasz, spychając swojego przeciwnika do odwrotu. Bił mocnymi sierpami i choć większość tych uderzeń przestrzeliwał, to te które doszły robiły wrażenie na rywalu. Pod koniec drugiej rundy Janik wyraźnie osłabił Abramienkę ciosami na korpus, a na początku trzeciej kombinacją prawy-lewy sierp na głowę rzucił na matę. Ringowy Leszek Jankowiak doliczył do dziesięciu, ogłaszając wygraną Polaka przez nokaut.

W potyczce kategorii super piórkowej, czy też jak kto woli junior lekkiej, Damian Wrzesiński (5-0, 3 KO) pokonał przed momentem Antona Bekisza (5-10, 4 KO). Wielokrotny medalista krajowego championatu walczył dziś trochę chaotycznie, jakby starając się urwać głowę rywalowi. Na szczęście wchodziły pojedyncze akcje, jak na przykład bardzo mocny lewy hak na wątrobę w drugiej rundzie, czy potężny prawy podbródkowy w trzeciej. Wrzesiński oczywiście przeważał nieznacznie w każdej odsłonie, jednak na pewno stać go na więcej niż dziś pokazał w Wałczu. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali na jego korzyść 40:36 oraz dwukrotnie 40:37.

Podczas trwającej gali w Wałczu dobrą passę podtrzymał Konrad Dąbrowski (4-1), który po jednostronnych czterech rundach pokonał Marcina Ficnera (1-1). Wszyscy sędziowie typowali jego przewagę w rozmiarach 40:36. Z kolei w kategorii super średniej Michał Ludwiczak (7-0, 4 KO) wypunktował 39:37 i dwukrotnie 40:36 Siergieja Krapszylę (2-5-2, 2 KO).

Po nieudanym debiucie w Białymstoku dziś w Wałczu już znacznie lepiej wyszła druga zawodowa walka w wykonaniu czterokrotnego mistrza Polski w boksie olimpijskim, Włodzimierza Letra (1-1, 1 KO). Polak z kazachskimi korzeniami już pierwszej rundzie odprawił Ihar Karavaeu (5-5, 4 KO). Letr dwukrotnie wciągnął dużo wyższego rywala na kontrę krótkim prawym sierpowym, posyłając go na deski. Drugi nokdaun okazał się też nokautem, bo sędzia wyliczył zamroczonego Białorusina do dziesięciu.

źródło: bokser.org

walcz

„DIABLO” I FONFARA ZDOMINOWALI SWOICH RYWALI W CHICAGO

diablofrago

Krzysztof Włodarczyk (49-2-1, 35 KO) i Giacobbe Fragomeni (31-4-2, 12 KO) mieli już za sobą dwadzieścia rund wyniesione z pierwszych dwóch walk. Wychodząc więc dziś do ringu w UIC Pavilion w Chicago wiedzieli czego mogą się spodziewać po sobie. Wszyscy też wiedzieli, że to młodszy o dwanaście lat Polak jest wyraźnym faworytem trzeciej potyczki.

W początkowej fazie popularny „Diablo” ustawiał przeciwnika precyzyjnym lewym prostym. Szeroko stojąc na nogach również przepuszczał sporadyczne ataki pretendenta, polując na mocną kontrę. W drugiej rundzie doświadczony Włoch już odważniej atakował, champion trochę dał mu poszaleć, ale też zbierał jego uderzenia na szczelną gardę. Brakowało trochę aktywności, lecz wszystko wróciło do normy zaraz po przerwie. Włodarczyk nie przyjmował, za to sam trafiał. Ale też nie nastawiał się na nokaut i różnicował siłę uderzeń. Włodarczyk swój najgroźniejszy arsenał – lewy sierp, wyciągnął pod koniec czwartej odsłony. W zwarciu trafił króciutkim sierpem. Miejsca miał naprawdę niewiele, a skosił challengera z nóg, dodatkowo mocno podbijając mu lewe oko. Fragomeniego wstał zamroczony na osiem, a z opresji wyratował go gong. Po nim w myśl zasady „najlepszą obroną jest atak” przeszedł do ofensywy, ale szybszy, dokładniejszy i silniejszy fizycznie Krzysiek nawet bijąc, gdy się cofał, całkowicie dominował w ringu. W końcówce szóstej rundy mistrz znów przyspieszył, trafił prawym podbródkowym i choć Giacobbe ambitnie dotrwał do przerwy, to już do siódmego starcia nie wyszedł. Tak oto „Diablo” już po raz szósty udanie obronił tytuł mistrza świata kategorii junior ciężkiej według federacji WBC!

Andrzej Fonfara (25-2, 15 KO) wytrzymał ciśnienie i pewnie odprawił Samuela Millera (26-8, 23 KO). „Polski Książę” rozpoczął bardzo ostrym pressingiem nogami i lewym prostym, po który często celował potężnym prawym krzyżowym. A że przeciwnika też ma czym przyłożyć, na ringu w Chicago rozpętała się szybko mała wojenka. Już w końcówce pierwszej rundy po prawym prostym i lewym haku na korpus Miller zapoznał się z deskami, lecz zaraz zabrzmiał gong na przerwę. Ta jednak dużo mu nie pomogła, bo zaraz na początku drugiej odsłony Andrzej tym razem nie prawym, a lewym sierpowym z doskoku trafił soczyście rywala, nokautując go w spektakularny sposób.

- W pierwszej rundzie trafiłem go prawą ręką. W narożniku usłyszałem, by teraz bić lewą i tak to wyszło. Teraz chcę walczyć tu w Chicago o mistrzostwo świata i zdobyć tytuł właśnie dla tych kibiców – powiedział jeszcze stojąc w ringu Fonfara, od jakiegoś czasu numer jeden rankingu federacji IBF wagi półciężkiej.

źródło: bokser.org

plakatdiablo

ZWYCIĘSKI POWRÓT GŁAŻEWSKIEGO I ŻYCIOWY SUKCES SOŁDRY W BIAŁOBRZEGACH

glazewski

Udanie po porażce powrócił na ring Paweł Głażewski (21-2, 5 KO), który odprawił podczas gali boksu zawodowego w Białobrzegach Andrieja Salachudżinowa (15-3, 5 KO). Tak jak ostatnio od początku wszystko było przeciwko „Głazowi”, tak dziś zaczęło się po jego myśli i jednym z pierwszych ciosów rozciął Białorusinowi lewy łuk brwiowy. W drugiej rundzie jednak w ogóle nie przejmował inicjatywy, trochę oddał pole rywalowi i dopiero w samej końcówce zapewnił sobie 10:9 na swoją korzyść lewym sierpowym, po którym Salachudżinow wydawał się lekko zamroczony. W trzecim starciu Paweł w końcu się rozluźnił i choć boksował trochę zrywami, mając momentami przestoje, to trafiał już w różnych płaszczyznach swojego przeciwnika. Na początku czwartej odsłony skoncentrował się na ciosach na korpus, a gdy poczuł się już naprawdę pewny siebie, w końcówce trzy razy cofając się skontrował z defensywy precyzyjnym lewym sierpowym. Przewaga „Głaza” nie podlegała dyskusji, a coraz bardziej odczuwający trudy tego pojedynku i ciosy na korpus Białorusin dwukrotnie wypluwał ochraniacz na zęby, szukając w ten sposób odpoczynku. Dwadzieścia sekund przed końcem szóstego starcia prawy sierp w okolice ucha znów zamroczył Salachudżinowa, ale na coś więcej zabrakło już czasu. W siódmym dalej dominował nad rywalem, choć wydawało się, że mógł trochę bardziej podkręcić tempo i bardziej przycisnąć. Mimo wszystko Piotr Wilczewski był w narożniku zadowolony. Przez dwie i pół minuty ósmej rundy sytuacja nie ulegała zmianie, aż w końcu Paweł rzucił się na rywala w samej końcówce, zasypał ciosami z obu rąk i na dobrą sprawę gdyby zaczął ten finisz minutę wcześniej, prawdopodobnie wygrałby przed czasem. A tak pozostało mu cieszyć się ze zwycięstwa punktowego – 80:72 i dwukrotnie 79:73.

Po świetnym spektaklu Krzysztof Cieślak (21-5, 6 KO) pokonał twardego Sebastiena Cornu (13-10-3, 6 KO). Było dużo bomb, mnóstwo emocji i 24 minuty prawdziwej szermierki na pięści. Jak zwykle w przypadku występów „Skorpiona” od pierwszego gongu w ringu rozgorzała prawdziwa wojna. Nieznaczną przewagę zyskał Francuz, rozbijając Polakowi lewy łuk brwiowy. Końcówka była już wyrównana, a od drugiej rundy do szturmu przeszedł Cieślak. Trafił potężnym lewym sierpowym i już do przerwy ładował w przeciwnika wszystko co natura dała. Po niej Cornu starał się wydłużyć dystans i boksować ciosami prostymi z kontry. Na jedną taką akcję wciągnął nawet Krzyśka, trafiając lewym krzyżowym, lecz rozpędzony Cieślak nie robił kroku w tył, na czym tylko zyskało widowisko. Czwarta odsłona to prawdziwa wojna. Agresorem był „Skorpion”, niestety rywal skarcił go kilkoma precyzyjnymi bombami z lewej ręki. Tempo spadło po przerwie, ale 40 sekund przed końcem Krzysiek wystrzelił lewym sierpowym, jakim wstrząsnął Francuzem i znów rzucił się z całą serią, pozostawiając po sobie znacznie lepsze wrażenie. Niesamowicie wyrównane i zażarte były runda szósta i siódma. Obaj nie szczędzili sobie mocnych ciosów, starając się przełamać nawzajem. O wszystkim miały więc zadecydować ostatnie trzy minuty. Wydawało się początkowo, że Francuz przełamuje Krzyśka, lecz ten wziął się na sposób, zamiast się bić po odchyleniu dwa razy huknął prawym na szczękę i ostrym finiszem przypieczętował swój sukces. Ale zwycięstwo okazało się niejednogłośne – 77:75 (Gortat), 75: 77 (Kardyni) i 78:74 (Kromka).

Występujący w kategorii super średniej Andrzej Sołdra (9-0-1, 5 KO) pokonał przed czasem bardzo doświadczonego Lorenzo Di Giacomo (41-9-1, 19 KO). Włoch zaczął bardzo agresywnie, zasypując naszego rodak chaotycznymi sierpami. Polak jednak oparty o liny spokojnie wszystko zbierał na gardę i już pod koniec pierwszej rundy oponent odpuścił szalone tempo. Od drugiej do głosu wyraźnie doszedł już Andrzej, który wydłużył dystans i coraz częściej szukał ciosów na korpus. W trzecim starciu po mocnym prawym krzyżowym głowa jego rywala odskoczyła do tyłu. W czwartym to właśnie Sołdra podkręcił tempo, zaczął bić seriami, zepchnął przeciwnika do defensywy, a wszystko zakończył ładnym prawym podbródkowym. Po gongu na piątą odsłonę Di Giacomo przeciągał wyjście do ringu, aż w końcu podirytowany Robert Gortat zastopował wszystko i ogłosił wygraną Sołdry przez TKO.

Po serii pięciu kolejnych porażek w końcu zwyciężył Krzysztof Szot (18-9-1, 5 KO). W potyczce otwierającej galę w Białobrzegach pokonał Aleksandra Abramienkę (17-40-1, 6 KO). Pierwsza runda była trochę rozpoznawcza, choć i ta należała nieznacznie do Polaka. Od drugiej Szot pressingiem spychał rywala do lin, a tam bił hakami na korpus i soczystymi sierpami. W trzeciej wstrząsnął Białorusinem prawym podbródkowym, lecz nie spieszył się z dokończeniem dzieła zniszczenia. Czwarta odsłona to już jedynie walka o przetrwanie Abramienki. Szesnaście sekund przed końcem Krzysiek posłał go na deski potężnym prawym sierpowym, jednak przeciwnik zdołał powstać na osiem, a za moment zabrzmiał kończący walkę. Sędziowie nie mieli problemów z oceną tego pojedynku i zgodnie punktowali 40:35.

Po nieudanym debiucie zawodowym przed momentem pierwsze zwycięstwo zanotował „piórkowy” Piotr Gudel (1-1), który odprawił Artsioma Pawinicza (1-2-1). Młody Polak przygotowując się do tego występu pod okiem Piotra Wilczewskiego trenował walkę z obu pozycji i tak też zaczął ten pojedynek. Co chwilę z normalnej przechodził na mańkuta, czym zaskakiwał swojego rywala i już w ostatnich sekundach pierwszej rundy doprowadził go do liczenia krótkim prawym sierpowym. W drugiej trochę niepotrzebnie wdał się w chaotyczne wymiany i choć był w nich lepszy, to wyglądało wszystko już gorzej. W trzeciej powrócił do tego co robił wcześniej, znów pewnie kontrolując wydarzenia w ringu. Trochę spóźniony finisz nie dał rezultatów i Białorusin zdołał dotrwać do końca. Po ostatnim gongu sędziowie typowali jednomyślnie jego wygraną w rozmiarach 40:35.

źródło: bokser.org
20131206-bialobrzegi

JEDNAK WILCZEWSKI W NAROŻNIKU MASTERNAKA. POWRÓT W STYCZNIU

master_trening

Intensywna nauka niemieckiego nie będzie konieczna – do najbliższej walki, a być może także do kolejnych, Mateusza Masternaka jako pierwszy szkoleniowiec przygotuje Piotr Wilczewski.

26-letni „Master”, do październikowego pojedynku z Grigorijem Drozdem mistrz Europy w wadze junior ciężkiej, ma wyjść na ring 18 stycznia w duńskim Frederikshavn. Przeciwnika jeszcze nie zna, ale po pierwszej w zawodowej karierze porażce, do tego przed czasem, trudno oczekiwać, że będzie nim pięściarz dużego formatu. Masternak i Wilczewski mają już za sobą pierwsze wspólne treningi, a najważniejsze tygodnie okresu przygotowawczego spędzą w niedawno oddanym do użytku ośrodku Global Boxing Gym w Dzierżoniowie.

Po moskiewskiej przegranej z Drozdem wrocławianin planował podjęcie współpracy z niemieckim trenerem Karstenem Roewerem. Następnie proponowano mu przejście pod skrzydła Otto Ramina (obaj pracują w Berlinie z pięściarzami promującej Masternaka grupy Sauerland Event), lecz wybór padł na Wilczewskiego, który do czerwca ubiegłego roku sam boksował jako zawodowiec. Życiowy sukces osiągnął w 2011 roku, kiedy to w Helsinkach znokautował Amina Asikaninena i wywalczył tytuł mistrza Europy wagi super średniej. W narożniku Masternaka stał już kilka razy, jako asystent dotychczasowego szkoleniowca, Andrzeja Gmitruka. W ostatnich miesiącach, obok Fiodora Łapina stał się najbardziej zapracowanym trenerem polskich pięściarzy zawodowych. Do jego podopiecznych należą m.in. Mariusz Wach, Paweł Głażewski, Kamil Łaszczyk i Patryk Szymański.

Masternak i Wilczewski znają się od wielu lat, bo 35-letniego dziś „Wilka” także szkolił Gmitruk. Czy starszy i młodszy kolega z sali treningowej zostaną dla siebie surowym trenerem i posłusznym podopiecznym? Masternakowi nie brakuje optymizmu. – Po pierwszym tygodniu zajęć jestem bardzo zadowolony. Piotrek już zwrócił mi uwagę na parę rzeczy. Koncentrujemy się nie tyle nad zmianą stylu, co nad wyeliminowaniem niektórych błędów. Wydaje mi się, że z ostatniej walki wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski. Mieliśmy postój, ale nasz autobus znowu powinien się rozpędzić – mówi pięściarz.

- Umawiamy się na konkretną godzinę i Piotrek ma czas tylko dla mnie – odpowiada Masternak pytany o innych zawodników trenowanych przez Wilczewskiego. Pięściarz zamierza przenieść się z Wrocławia do Dzierżoniowa i w okresie przygotowawczym spędzać tam po kilka dni w tygodniu.

- Kiedy trenował mnie Andrzej Gmitruk, Piotrek tylko mi pomagał. Teraz wygląda to zupełnie inaczej. Jest odpowiedzialny za wszystko, przedstawił mi plany treningowe. Odpowiadają mi jego założenia i rozumiemy się bardzo dobrze. Jeśli wszystko nadal będzie szło w odpowiednim kierunku, a 18 stycznia przekonamy wszystkich, że tworzymy dobry duet, to życzyłbym sobie, żeby ta współpraca potrwała o wiele dłużej – kończy zawodnik.

We Frederikshavn Masternak wystąpi po raz drugi. W kwietniu bieżącego roku pokonał tam przed czasem Seana Corbina.

Przemysław Osiak, przegladasportowy.pl

44. ZWYCIĘSTWO RAFAŁA JACKIEWICZA NA GALI W CZĘSTOCHOWIE

jackiewicz

Rafał Jackiewicz (44-11-2, 21 KO) dołożył kolejne zwycięstwo do swojego rekordu i do upragnionej „pięćdziesiątki” brakuje mu już tylko sześć wygranych. Wczoraj w Częstochowie odprawił Lajosa Munkacsy (10-9-3, 4 KO). Były mistrz Europy i pretendent do mistrzostwa świata toczył taktyczną, o dziwo całkiem ciekawą walkę ze swoim doświadczonym rywalem. W pierwszych trzech rundach górował nad nim praktycznie w każdym elemencie, choć ten i tak dzielnie starał się odpowiadać. Polak dystansował Węgra długim lewym prostym, zbierał jego ciosy na gardę kontrując krótkimi sierpami, a także polował na prawy podbródek. W czwartym starciu wszystko się wyrównało, lecz w piątym Jackiewicz podkręcił tempo i znów zyskał wyraźną przewagę. Ostatnie trzy minuty to już naprawdę ostry finisz, trochę chyba spóźniony, bo Munkacsy z trudem dotrwał do końca z mocno podbitym prawym okiem. Wszyscy sędziowie typowali przewagę Rafała w rozmiarach 60:54.

Marcin Siwy (7-0, 4 KO) od jakiegoś czasu powtarza, że nie boi się wyzwań z krajową czołówką, domagając się spotkania z Rekowskim, a nawet Zimnochem czy Szpilką. Póki co sięgnął po pierwszy pas w zawodowej karierze. Polak od początku potyczki z Istvanem Ruzsinszkym (12-9-1, 8 KO) skoncentrował się na obijaniu jego tułowia, bo ten choć odpowiadał sporadycznymi atakami, to gardę trzymał wysoko i szczelnie. Po dwóch takich rundach w trzeciej młody Polak cofając się wystrzelił prawym podbródkowym, którym tylko zahaczył skroń rywala, mocno naruszając jego błędnik. Węgier próbował powstać, lecz był poważnie naruszony i sędzia wyliczył go do dziesięciu. Tym samym Siwy zdobył wakujący tytuł młodzieżowego mistrza świata wagi ciężkiej mniej prestiżowej federacji WBF. A zwycięstwo zadedykował zmarłemu w zeszłym roku ojcu.

Dawid Kwiatkowski (8-1, 3 KO) po trudnym boju pokonał Laszlo Fazekasa (16-11-1, 12 KO), sięgając tym samym po młodzieżowy pas federacji WBF wagi półśredniej. Polak był agresorem w tym pojedynku. Początkowo swoimi charakterystycznymi odchyleniami unikał ciosów rywala, jednak ten szybko się w tym połapał i po kilku minutach zaczął powoli „łapać” go swoim lewym sierpowym. W drugiej połowie walki wszystko było już bardzo równe, o czym świadczy punktacja po gongu kończącym ósme starcie. Jeden sędzia typował przewagę 77:75 Węgra, zaś dwaj pozostali widzieli wygraną Kwiatkowskiego w tych samych rozmiarach.

Podczas gali zaboksował także promotor tej imprezy – Marcin Najman (15-4, 11 KO). Jego rywalem był debiutujący na zawodowym ringu Alex Serbic (0-1). Po trochę ospałym pierwszym starciu, w drugim „El Testosteron” ostrzej ruszył do ataku, jednak jego sierpy pruły powietrze. W końcu Najman zamarkował prawy, skrócił dystans i uderzył lewym hakiem w okolice wątroby. Bośniak przyklęknął, z grymasem bólu powstał na osiem, a za moment z opresji wyratował go gong. Nadal odczuwał jednak skutki tego uderzenia i pozostał w narożniku gdy zabrzmiał sygnał rozpoczynający trzecią rundę.

Wcześniej inny debiutant wagi ciężkiej – Tomasz Dobosz (1-0, 1 KO), w pół minuty zdemolował opasłego Olivera Nagy (2-3). Trafił prawym hakiem na korpus, poprawił krótkim prawym sierpem i było po wszystkim. Z kolei w dywizji super średniej Przemysław Wątroba (2-0, 1 KO) cztery rundy obijał skrajnie defensywnego Rudolfa Vargę (7-5, 4 KO), zwyciężając pewnie na punkty.

źródło: bokser.org

WAWRZYCZEK: PORAŻKA MOBILIZUJE MNIE DO JESZCZE WIĘKSZEJ PRACY

Wawrzyczek

O dzieciństwie, pierwszych sukcesach, pożegnaniu się z boksem, miejscu Boga w swoim życiu, o codzienności i planach na 2014 rok z Łukaszem Wawrzyczkiem rozmawiała Marta Jacukiewicz.

- Łukaszu, rozmawiamy późnym wieczorem, bo wtedy dopiero masz czas. Popołudnia i wieczory spędzasz w swoim gymie. Co Ciebie zainspirowało do tego, aby stworzyć swój klub?
Łukasz Wawrzyczek: Zawsze chciałem mieć taki gym i marzenie się spełniło. Jako młodzi ludzie trenowaliśmy w szkołach, w gimnazjach. Zawsze sprzątaczka była ważniejsza od dyrektora (śmiech). Wyrzucali nas szybko ze szkół, bo tylko był czas do 20.00. Udało mi się stworzyć własny gym z czego jestem bardzo zadowolony.

- Jako młody chłopak grałeś również w piłkę nożną, ale czemu ostatecznie zwyciężył boks?
ŁW: Byłem nadpobudliwym dzieckiem. Miałem w sobie dużo energii, ale nie mogłem się odnaleźć w żadnym sporcie. A po drugie – jestem indywidualistą i jakoś niespecjalnie potrafiłem się odnaleźć w sporcie zespołowym. Trenowałem karate, grałem w piłkę nożną, ale czegoś mi jeszcze brakowało. Z plakatu w szkole podstawowej w Oświęcimiu dowiedziałem się, powstała sekcja bokserska. Wtedy nie myślałem, że to będzie „coś”, co mnie zainteresuje. Moim pierwszym trenerem był Janusz Jeleń. Poszedłem na trening i okazało się, że dokładnie tego szukałem. I wtedy pojawił się problem (śmiech), bo w szkole nie uczyłem się zbyt dobrze, ale moja mama postawiła mi warunek – jeśli będę się lepiej uczył – pozwoli mi chodzić na treningi. I nie było wyjścia, musiałem się zmienić (śmiech).

- Łukaszu, 1998 rok był wyjątkowym rokiem, bo wtedy zacząłeś odnosić swoje pierwsze sukcesy. I wtedy wszystko się na dobre się zaczęło …
ŁW: Kiedy zaczęły się pojawiać sukcesy to coraz bardziej mnie to kręciło. Sukces motywował dalszy trening. Zdobyłem dla Oświęcimia medal podczas Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży. W 1998 roku zdobyłem brązowy medal. I srebrny medal Pucharu Polski. W finale przegrałem, ale byłem już reprezentantem Polski. Zostałem powołany do kadry młodzieżowej.

- A kiedy zdarza się jakaś porażka, to masz więcej motywacji do działania, czy Ciebie to zniechęca?
ŁW: Kiedy przegrywam, to nie zniechęcam się. Porażka mobilizuje mnie do jeszcze większej pracy. Przed walką z Sulęckim trenowałem tak ciężko, że się zajechałem. Chciałem aby było bardzo dobrze, a przesadziłem. Taki stary jestem, a nie przewidziałem tego, że tak się może skończyć. Dałem się nabrać na to, że nie mogę się zajechać (śmiech).

- Czyli już jest jakaś nauczka?
ŁW: Jak już będę zajechany, to nie będę trenował. Ciągle podnoszę poprzeczki, ciągle podkręcałem treningi. W formie już byłem we wrześniu, ale jak się dowiedziałem, że w październiku będę walczył z Sulęckim to jeszcze bardziej chciałem podkręcić tempo. I wyszło odwrotnie – głowa chciała, a ciało nie pozwalało.

- Modlisz się przed walką?
ŁW: Tak. Proszę Pana Boga o siły. Wierzę w Boga i wiem, że mi pomaga. Dzięki Niemu mam to, co do tej pory osiągnąłem. Pochodzę w rodziny robotniczej, w której mama ciężko pracowała, aby zawsze było jedzenie w domu i aby było się w co ubrać. Nie było nas stać na luksusy. Mam też takiego mentora, to jest prezes „Kredytu Chwilówek”, który jest moim przyjacielem. W wielu sprawach się jego radzę.

- Miałeś taki okres w życiu, że skończyłeś z boksem, wyjechałeś z kraju …
ŁW: Tak było, ale tylko ze względów finansowych. W pewnym etapie swojego życia wyjechałem do Anglii, tam bardzo dużo pracowałem, często po 14 godzin. Za darmo nie ma nic. To była solidna szkoła życia.

- Co sobie cenisz w relacjach z drugim człowiekiem, w biznesie, w życiu?
ŁW: Szczerość, lojalność i uczciwość. To są moje wartości. Zawsze starłem się być lojalny wobec ludzi, którzy mi pomagają, którzy byli dla mnie dobrzy. W życiu nie ukradłem nikomu nawet złotówki. Sam nie miałem, ale komuś pomagałem jak tylko mogłem. Staram się być dobrym człowiekiem. Jeśli kiedyś zostanę promotorem, to chciałabym aby wszystko było budowane na szczerości i uczciwości.

- Jakie plany na najbliższą przyszłość?
ŁW: W tygodniu prowadzę zajęcia dla kobiet i dla starszych osób w swoim klubie. Od przyszłego tygodnia zaczynam już biegać i trenować. Chcę podpisać kontrakt na przyszły rok z „Kredytami Chwilówkami”. W 2014 roku chciałbym zrobić cztery walki. A czy to wypali – zobaczymy. Chciałbym zaboksować w lutym. Nie wiem czy jest nam dany rewanż – zobaczymy. Chciałbym bardzo rewanżu. Wiem czego się mogę spodziewać. Maciek jest dobry, to ja spaliłem. Trochę się dziwię, bo wszystkiego przestrzegałem. Miałem dietę, wagę. Miałem też trenera siłowego. W tym roku wziąłem udział w dwóch maratonach – 42 km. Najpierw przebiegłem maraton w maju, przed walką w Oświęcimiu, a drugi we wrześniu w Krynicy Górskiej – czyli jeszcze mocniejszy. Zobaczymy co przyniesie nowy rok.

- Łukaszu, życzę aby Twoje plany się zrealizowały. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Marta Jacukiewicz, sporturo.pl

KRZYSZTOF WŁODARCZYK: PODSTAWĄ BĘDZIE DŁUGI LEWY PROSTY

diablo01

Wczoraj Krzysztof Włodarczyk poleciał do Chicago, gdzie 6 grudnia stoczy pojedynek w obronie pasa mistrza świata WBC wagi junior ciężkiej. Jego rywalem będzie Włoch Giacobbe Fragomeni, z którym „Diablo” walczył już dwukrotnie. Przed wylotem Krzysztof udzielił krótkiego wywiadu Łukaszowi Madejowi z serwisu dzennikpolski.24.

- Dziś wylatuje Pan do Chicago, gdzie 6 grudnia trzeci raz zmierzy się z Giacobbe Fragomenim. Nie za wcześnie?
Krzysztof Włodarczyk: Nie, tydzień to byłoby za mało na aklimatyzację. Wolę wylecieć teraz – 10 dni będzie w sam raz. Tak samo zrobiliśmy przed wygraną w Australii walką z Danny’m Greenem.

- Wtedy znokautował Pan przeciwnika.
KW: Nie zakładam, że teraz też tak będzie, ale przy nadarzającej się okazji postaram się zwyciężyć przed czasem.

- W czerwcu, efektownie wygrywając z Rachimem Czakijewem – mistrzem olimpijskim z Pekinu, już na dobre podbił Pan serca nie tylko polskiej publiczności. 44-letni Fragomeni to ciągle nazwisko, które wywołuje takie pokłady emocji i mobilizacji jak piekielnie silny Rosjanin?
KW: Największy błąd, jaki może popełnić pięściarz, to zlekceważenie przeciwnika. Nigdy nie można tego zrobić. Niektórym się wydaje, że uderzą dwa razy ręką i rywal się przewróci. To nieprawda. Fragomeni wyjdzie na ring, żeby mnie zagryźć. Nie wiem nawet, co jeszcze zrobi, żeby zabrać mi pas i znowu zostać mistrzem świata, którym przecież był. Zdarzyła mu się jednak niemiła przygoda – boksował ze mną i tytuł stracił.

- Plan na walkę?
KW: Podstawą będzie długi lewy prosty. Fragomeni idzie do przodu zza podwójnej gardy. Jest nieprzyjemny do boksowania. Nie mogę dać mu się rozpędzić. On zawsze walczy do końca. Na pewno wyjdzie, żeby wygrać. Tyle tylko, że ja lecę po to samo. Muszę powoli łapać luz. Trzeba będzie być rześkim, wypoczętym i szybkim.

Przy okazji rozmowy z ‚Diablo” padło pytanie o jego ewentualną walkę z Pawłem Kołodziejem, o ile ten zdobędzie w 2014 roku pas zawodowego mistrza świata.

- Nie ma możliwości, żebym walczył z Pawłem. W kręgu przyjacielskim naszej grupy wolałbym nie boksować. Mogę wyjść do ringu z każdym zawodnikiem, który gdzieś tam do nas dochodzi. Był nawet jeden ochotnik, ale niestety przegrał (Mateusz Masternak – red.). Ciekawsze są tak naprawdę walki z zagranicznymi przeciwnikami, którzy dzierżą tytuły. Jeżeli chodzi o takich rywali, to mogę zmierzyć się z każdym – zakończył Włodarczyk.

źródło: Łukasz Madej, dziennikpolski24.pl

MAREK LASKOWSKI – KARIERA W SZKOCKĄ KRATĘ

Geneza wzajemnych kontaktów polsko–szkockich sięga XVII wieku, konkretnie okresu prześladowań katolików przez protestantów, kiedy to wielu Szkotów znalazło swoje schronienie w naszym kraju. W czasie II wojny światowej role się odwróciły, a po zakończeniu działań wojennych właśnie w Szkocji skoncentrowało się „polskie” życie w Wielkiej Brytanii. Od kilku lat do gościnnej Szkocji, w poszukiwaniu lepszych perspektyw, systematycznie emigruje kolejne tysiące młodych Polaków, w tym także sportowcy.

Sześć lat temu 19-letni wówczas Marek Laskowski wywalczył w Elblągu brązowy medal Mistrzostw Polski do lat 20. Reprezentując barwy Gwardii Wrocław rywalizował w latach 2006-2009 m.in. z Marcinem Stankiewiczem, Michałem Syrowatką, Sylwestrem Walczakiem, czy Marcinem Łęgowskim. Po raz ostatni na polskim ringu zaboksował w marcu 2009 roku podczas Mistrzostw Polski seniorów w Pniewach, po czym wyjechał do Szkocji, by tam szukać życiowej i sportowej drogi rozwoju.

- Do Aberdeen przyleciałem w 2009 roku i znalazłem tutaj klub bokserski ABC (Amateur Boxing Club) Granite City. Boksujac w jego barwach pokonywałem zarówno aktualnych, jak i byłych  mistrzów Szkocji – wspomina po 4 latach Marek Laskowski.

W 2010 roku Marek stanął do rywalizacji w Mistrzostwach Szkocji seniorów gdzie w 1/8 finału kategorii do 64 kg uległ po remisie 7-7 małymi punktami późniejszemu brązowemu medaliście, Jamesowi Thompsonowi. Rok później, również w 1/8 finału uległ (5-8) z Derekowi Skinnerowi.

- Niestety w mistrzostwach kraju nie miałem już tyle szczęścia. Zdobyłem za to mistrzostwo Północnej Szkocji. Boksując na tzw. „sobotach bokserskich” często zdarzało się, że „przegrywałem” z gospodarzem i tak po jakimś czasie doszliśmy wraz z trenerem  do wniosku, że pora przenieść się z gry amatorskiej na ringi zawodowe – kontynuuje Marek.
marek01
- Pierwszą płatną walkę stoczyłem 19 listopada 2012 roku w Glasgow pokonując na punkty po 6 rundach Jasona Nesbitta w limicie kategorii lekkopółśredniej. Przed drugim pojedynkiem zostałem zapytany czy nie pójdę o wagę wyżej, żeby się zmierzyć z niepokonanym Robertem Dixonemu na jego ringu. Zgodziłem się i niestety nie dałem rady, przegrywając na punkty. Na usprawiedliwienie dodam, że pięć godzin spędzonych w pociągu i godzina jazdy samochodem tego dnia z pewnością mi nie pomogły odnieść sukcesu. Nie chciałem podróżować i walczyć tego samego dnia ale nie miałem nic do powiedzenia w tej kwestii. Waga na Wyspach zawsze jest na kilka godzin przed walką, zwykle 2-3 godziny przed galą, no chyba, że walczy się o tytuł. Tutaj jestem traktowany jako lekkopółśredni ale na boxrecu rejestrują mnie w półśredniej, bo wnoszę zwykle na wagę 65-66 kg. Takie są ustalenia promotorów, którzy dogadują się między sobą jakie ustalić limity na walki.

- Trzeci zawodowy pojedynek wygrałem na punkty 6 kwietnia 2013 roku w Aberdeen z Mattem Seawrightem w Aberdeen, czwarty zaboksowałem 7 czerwca 2013 roku z niepokonanym Darrenem McAdamem w jego rodzinnym Glasgow i zdaniem wielu obserwatorów powinienem go wygrać ale werdykt był remisowy. Ekipa Darrena zapytana później o rewanż odmówiła. Piąty pojedynek wygrałem 16 listopada 2013 roku w Aberdeen z Martinem McCordem, lecz 9 dni później przegrałem w Glasgow na punkty ze Stuartem Greenem. Pierwszą rundę przeboksowałem bez problemu. W drugiej Stuart uderzając głową rozciął dosyć poważnie moją powiekę nad prawym okiem. Dodam, że oko to jest moim okiem „wiodącym” – lewe mam znacznie słabsze. Krew zalewała mi twarz i kompletnie nic nie widziałem. Miałem wrażenie jakbym miał je przez cały czas zamknięte ale zamiast czerni widziałem czerwień – wspomina wrocławski pięściarz.

Marek Laskowski, mimo poważnej kontuzji, rwie się już do kolejnej walki. Idealnie gdyby był to rewanż z Greenem.

- Plan na teraz jest taki, by „naprawić” oko i zrewanżować się Stuartowi, z tym, że teraz nie dam mu szansy by „użył” swojej głowy…

Bohater naszej opowieści swoją przyszłość wiąże ze Szkocją, gdzie przed rokiem na świat przyszedł jego syn. Związał się z dziewczyną z Aberdeen, ma tam wielu wielu kibiców i przyjaciół.

- Myślę, że całkiem nieźle się tutaj odnalazłem. Poznałem szkocką dziewczynę i mamy rocznego synka. Tak, więc raczej nie będę myślał o powrocie do kraju. Dodam, że łączę boks z pełnoetatową pracą – zakończył Marek.
marek02
Zdjęcia: Eva S. Czerwińska

KRZYSZTOF ZIMNOCH: DZIEŃ BEZ TRENINGU TO DZIEŃ ZMARNOWANY

zimnoch krzysztof 01

O nowo otwartym klubie bokserskim, wspomnieniach z dzieciństwa, wartościach w życiu, o marzeniach i planach na przyszłość z Krzysztofem Zimnochem rozmawiała Marta Jacukiewicz.

- Krzyśku, spotykamy się w Twoim gymie. Sala już jest prawie wykończona. Dlaczego w nią zainwestowałeś? Skąd taka chęć pomocy dzieci i młodzieży?
Krzysztof Zimnoch: W życiu kiedyś ktoś mi pomógł. Ktoś mnie nakierował. I ktoś mnie motywował. Osobą, która wszczepiła we mnie boks był mój pierwszy trener Ryszard Dargiewicz. Poświęcił mi dużo czasu, energii. Chyba widział, że bez względu na to, czy jest dobrze czy źle, czy wygrywam czy nie – zawsze byłem na treningu. Jeśli ktoś mi pomógł w życiu, to dlaczego ja mam nie pomagać? Gdyby nie boks to nie wiem co bym robił. Nie wyobrażam sobie innego życia oprócz tego, jakie mam teraz. Czuję się szczęśliwym człowiekiem, spełnionym.

- Dlaczego akurat boks?
KZ: Zanim zacząłem trenować boks to lubiłem grać w piłkę. A kiedy zacząłem szkołę średnią, wracałem do domu i trochę się nudziłem. Dogadałem się z kolegą z klasy, który na bieżąco informował mnie gdzie są treningi. Pierwszy raz wybraliśmy się w styczniu w 2000 roku i od tamtej pory się zaczęło.

- Zdarzało się, że opuszczałeś treningi?
KZ: Nie. Zawsze ciężko trenowałem i nie opuszczałem treningów. Wchodziłem na salę pierwszy a wychodziłem ostatni. Po roku treningów zdobyłem Mistrzostwo Polski juniorów. Tylko dlatego, że przez ten rok bardzo ciężko trenowałem i praktycznie nie opuściłem żadnego treningu. To wszystko to bardzo ciężka praca.

- Zacząłeś treningi w wieku 17 lat… Ilu Was zaczynało?
KZ: Na pierwszy trening poszedłem z kolegą z klasy – z Łukaszem. Na następny trening pojechał mój starszy brat i brat cioteczny. Trenowaliśmy razem, ale wydaje mi się, że nikt z nich nie przykładał się w taki sposób jak ja. To trzeba w pewien sposób zwariować, żeby być tak zdeterminowanym. Żeby dążyć do celu, żeby postawić na siebie. Ja stawiam na siebie. Chodziłem do szkoły, nie uciekałem z lekcji, ale najważniejszy był boks. Czy byłem chory, czy zmęczony – nic się nie liczyło. Zawsze byłem na treningu. Dzień bez treningu, to dzień zmarnowany. Bardzo dużo ludzi trenowało w tym samym czasie co ja, ale i dużo – odchodziło. Boks amatorski uprawiałem przez 10 lat. Stoczyłem 230 walk. Trzeba się zakochać w tej dyscyplinie, aby poświęcić swoje życie.

- Wspomniałeś o tym, że ktoś kiedyś Ci pomógł. A co ze wsparciem najbliższych?
KZ: Przez wiele lat mama wychowywała nas sama, ponieważ ojciec był zagranicą. Było nas trzech – mam starszego brata o rok i młodszego o sześć lat. Nie raz było ciężko. Bywało i tak, że było ciężko z jedzeniem. Mama bardzo ciężko pracowała. Praktycznie ze starszym bratem wspólnie opiekowaliśmy się młodszym bratem, właśnie ze względu na pracę mamy. Były i takie chwile, kiedy już trenowałem – że mama oddawała mi ostatnie pieniądze, abym mógł pojechać na zawody i miał pieniądze na jakieś drobne wydatki. Bywały też i takie momenty, że mama chodziła do sąsiadów i zapożyczała się, abym mógł pojechać na zawody. Bardzo dużo zawdzięczam swojej mamie i tacie, którzy umożliwili mi to, że mogłem spełniać swoje marzenia. Było ciężko. Mama też była czynną zawodniczką, grała w piłkę ręczną. Kiedyś nawet z dziewczynami zdobyły mistrzostwo województwa białostockiego. Miały jechać na Mistrzostwa Polski, ale babcia jej nie puściła. Dokładnie nie wiem z jakich względów. Kto wie, co by się działo… Mama była jedną z lepszych zawodniczek w Białymstoku. Z drugiej strony to dobrze, że nie pojechała, bo nie wiadomo jak by się to zakończyło… Dzięki temu, że nie pojechała – jestem ja (śmiech).

- Co pamiętasz ze swojego dzieciństwa?
KZ: Kiedyś jak mieliśmy wakacje na wsi, to były takie historie, że jedna połowa wsi kłóciła się z drugą połową o to, kiedy mają grać na boisku, bo nie było miejsca aby wszyscy mogli zagrać jednocześnie w piłkę. To było małe boisko, mogło tam grać maksymalnie 6 – 7 osób, grało po 20 osób w drużynie. Proszę sobie wyobrazić – 20 osób w drużynie… Dziś młodzież siedzi przed komputerami, telewizorami, a kiedyś tak nie było. Pamiętam ze swojego dzieciństwa różne gry – w podchody, w wojnę, w berka. Zabawa w policjantów i złodziei. W związku z tym, że mam starszego brata o rok, to wychowywaliśmy się razem. Był starszy i jak trzeba było to musiałem go słuchać. Może to dzieciństwo sprawiło, że stawiam na swoim, że się nie poddaje, że mam wiarę w siebie. Jestem uparty. Mam cele. Mam marzenia.

- Teraz też słuchasz się brata?
KZ: Teraz jesteśmy przede wszystkim dobrymi kumplami. Zawsze patrzymy w tym samym kierunku i nasze zdania za bardzo się nie różnią.

- Wierzysz, że marzenia się spełniają?
KZ: Warto jest w życiu marzyć. Marzenia się spełniają, tylko trzeba ciężko pracować.

- Jednym z tych marzeń był ten klub bokserski, w którym teraz rozmawiamy. Postawiłeś sobie za cel pomoc tym dzieciom i młodzieży, którzy nie mają pieniędzy…
KZ: Dziś z młodymi ludźmi to jest tak, że chyba mają za dużo pieniędzy. Jest za dużo komputerów, za dużo innych rzeczy. Nawet kiedy pojadę na wieś, to nie widać tych dzieci na podwórku. Czasami zbierze się bardzo sporadycznie grupa dziesięciu chłopaków, którzy grają sobie w piłkę. Kiedyś tak nie było. Chcę pomagać młodym ludziom. Jak będą chcieli to będę pomagał spełniać ich marzenia. Jak będą chcieli trenować to za wszelką cenę im to umożliwię.

- Jakie jeszcze masz marzenia?
KZ: Myślę o tym, aby się spełniać zawodowo. Chcę założyć rodzinę, mieć dzieci. Moi bracia już mają własne rodziny.

- Jakie masz wartości w życiu?
KZ: Na pewno przyjaźń. Uczciwość wobec przyjaciół i kolegów. Wzajemna pomoc. Dobre znajomości pomagają w życiu. Mam przyjaciół i znajomych na których zawsze mogę liczyć. To pytanie, jeśli wymaga uczciwej odpowiedzi, to trzeba się zastanowić. Wartości w życiu nie można wymienić ot tak sobie. W ostatnim czasie moje życie nabrało tak dużego tempa, że nie mam czasu się zastanowić nad sobą prywatnie.

- A co z zaufaniem?
KZ: Ufam temu, kto na to zasługuje. Żeby komuś zaufać to trzeba kogoś poznać. Trzeba z kimś przebywać i utrzymywać częste kontakty przez kilka lat. Mam też kolegów z kadry, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. Niektórzy przyjeżdżają na moje walki. Oni już nie boksują, ale są trenerami. Na nich zawsze mogę liczyć, zawsze mogę polegać. Jestem pewien, że gdyby coś się działo, to dzwonię i w miarę możliwości przyjeżdżają jak najszybciej. Oczywiście mogę też liczyć na Andrzeja, z którym znam się chyba już 12 lat. Odkąd przyszedł do Hetmana Białystok to się jakoś zakolegowaliśmy. Różne chwile ze sobą przeżywaliśmy. Na dzień dzisiejszy jest moim trenerem, moim przyjacielem. Ufamy sobie. Andrzej jest też moim partnerem w biznesie, bo otworzyliśmy razem klub i działamy wspólnie. Przyjaźń i zaufanie jest bardzo ważne.

- Kto jest Twoim autorytetem?
KZ: Ojciec, mama, bracia i ich rodziny. Na nich mi najbardziej zależy.

- A jeśli chodzi o sport?
KZ: Kiedy miałem 10 – 12 lat to byłem zafascynowany filmem „Rocky”. To było takie pierwsze zderzenie z boksem. A później był Andrzej Gołota, Darek Michalczewski, Muhammad Ali, Joe Frazier – tych bokserów zawsze podziwiałem.

- Dziś jesteś znany. Kiedy zaczynałeś trenować to liczyłeś się, że tak może być?
KZ: Nie myślałem, że kiedyś będę rozpoznawalny. Zacząłem trenować, bo to mi się spodobało. Miałem coraz więcej chęci do tego, aby zdobywać wiedzę i coraz częściej chodzić na treningi. Wtedy nie sądziłem, że kiedykolwiek dojdzie do takiej historii jak dziś – to spotkanie. Jestem osobą rozpoznawalną na ulicy. Widocznie takie karty rozdał los.

- Wyobrażasz sobie życie bez boksu?
KZ: Na pewno nie przestanę trenować. Mam plany – jeśli mi zdrowie na to pozwoli, zakończę karierę, chcę nadal systematycznie biegać, trenować, chciałbym trenować z młodzieżą. Otworzyliśmy właśnie klub bokserski. Sport i boks to jest pasja i przyszłość, do której dążę, aby cały czas być w tym. Jestem bokserem, będę, a jak zakończę karierę to chcę być trenerem.

- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Marta Jacukiewicz

JONAK I KOŁODZIEJ ZWYCIĘSCY W JASTRZĘBIU-ZDROJU

jonak_jastrzebie_news

Udanie po ośmiu miesiącach przerwy powrócił na ring Damian Jonak (37-0-1, 21 KO), który w walce wieczoru gali w Jastrzębiu-Zdrój pokonał twardego Krisa Carslawa (18-5, 4 KO). Szkot okazał się niewygodnym rywalem dla Damiana. Boksował często na wstecznym, ładnie chodził na nogach i z defensywy kontrował ciosami prostymi. Polak oczywiście dążył do półdystansu i próbował wciągnąć przeciwnika w wymiany, lecz ten konsekwentnie robił swoje. Cały czas nieznaczną przewagę posiadał Damian, znacznie aktywniejszy, ale z drugiej strony dużo jego ciosów pruło powietrze. Prawy sierp był wyjątkowo nieskuteczny, przynajmniej lewy sierp czasem wchodził w jakiejś dłuższej kombinacji. W pewnym momencie Damian skoncentrował się na ciosach na korpus, ale ciężko mu było dojść na tyle blisko Krisa, by przycelować trochę mocniej. W szóstym starciu trafił chyba najmocniej – znów lewym sierpowym na szczękę. Carslaw okazał się jednak typem twardziela i bez zmrużenia oka przyjął ten cios, by za moment samemu odpowiedzieć. Szkot przyjął otwartą wymianę w pierwszej połowie dziewiątej rundy i zdecydowanie był to najefektowniejszy moment tej potyczki. Niezła i wyrównana była też ostatnia runda – dziesiąta. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 98:93, 99:91 oraz 100:90 na korzyść Polaka.

Niemal dokładnie trzy lata temu Prince Anthony Ikeji (14-8-1, 10 KO) posłał na deski Łukasza Janika. Dziś w końcówce pierwszej rundy po jego mocnym prawym na deski padł również Paweł Kołodziej (33-0, 18 KO). Popularny „Harnaś” zdołał powstać na osiem, a zaraz zabrzmiał gong na przerwę. Po niej Polak przystąpił do ofensywy i trafił dwoma mocnymi prawymi krzyżowymi. Jego przewaga w trzeciej odsłonie wzrosła jeszcze bardziej i niemal równo z gongiem urodzony w Nigerii pięściarz wisiał już bezradnie na linach. Tym razem to więc jego uratował sygnał na przerwę. W czwartym starciu Kołodziej kontrolował wydarzenia w ringu, choć Fiodor Łapin miał do niego pretensje o to, że zbyt rzadko używa lewego prostego. Końcówka piątej rundy to wręcz kopia trzeciej – półprzytomny Ikeji uratowany przez gong, chwiejąc się na nogach z trudem doszedł do narożnika. Obraz długo się nie zmieniał, aż w końcu w połowie siódmego starcia prawy krzyżowy Kołodzieja posłał rywala na deski. Po liczeniu do ośmiu Mirosław Brózio puścił jeszcze walkę, lecz po kilku kolejnych bombach zastopował pojedynek w obawie przed ciężkim nokautem.

Tak się kończy sztuczne „dmuchanie” rekordów… Maciej Miszkiń (15-1, 4 KO) po serii wygranych nad słabszymi rywalami dziś został sprowadzony na ziemię przez Vincenta Feigenbutza (9-1, 8 KO). Polak zaczął dobrze lewym prostym, którym kontrolował przeciwnika. W połowie drugiej rundy już przyjął kilka ciosów Niemca, ale świetnie zaczął tą trzecią. Trafił mocnym prawym podbródkowym, zamroczył przeciwnika i był blisko wygranej przed czasem. Tylko że kilkadziesiąt sekund później sam zainkasował prawy podbródek, Feigenbutz poprawił lewym sierpem i Miszkiń wylądował na deskach. Po liczeniu do ośmiu i kolejnym lewym sierpowym Maciek po raz drugi padł na matę ringu. Wstał dosyć szybko, jednak z narożnika Fiodor Łapin rzucił ręcznik na znak poddania. Przykra wpadka. Miejmy nadzieję, że Maciek wyciągnie z niej wnioski.

Nieskażony rekord podtrzymał Krzysztof Kopytek (7-0, 2 KO), który po ciężkim boju wypunktował Łukasza Janika II (9-3-1, 4 KO). Początek niespodziewanie należał do Łukasza, który co prawda chaotycznym, ale nieustannym atakiem spychał rywala na liny. Serie złożone z kilku ciosów w większości Krzysiek zbierał na gardę, lecz pojedyncze uderzenia dochodziły do jego głowy. W połowie drugiego starcia Kopytek znalazł w końcu receptę, kontrując bezpośrednim prawym krzyżowym bądź krótkim lewym sierpem po odchyleniu. W trzeciej rundzie zrobił zajstep w prawo i trafił serią prawy-lewy-prawy sierp. Czwarta, piąta i szósta odsłona miała podobny przebieg. Pierwsza minuta należała do agresywniejszego Janika, a gdy siły go opuszczały, do głosu dobrym finiszem dochodził Kopytek, lepiej finiszując. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 58:56 i dwukrotnie 59:55 na korzyść Kopytka.

Przemysław Runowski (4-0, 1 KO) nie miał większych problemów z pokonaniem bardziej doświadczonego Patryka Litkiewicza (11-3, 5 KO). Po sześciu dobrych rundach „Kosiarz” wygrał jednogłośnie na punkty. W pierwszej minucie pięściarze badali się lewym prostym zza szczelnej gardy. W połowie rundy uwidoczniła się przewaga siły fizycznej Runowskiego. „Lita” nie mógł utrzymać nacierającego rywala na dystans i dał sobie narzucić jego styl w ringu. Dobrze dysponowany zawodnik Ulrich Knockout Promotions parę razy trafił mocno na korpus, co wyraźnie zrobiło wrażenie na pięściarzu z Tczewa, a w pewnym momencie zepchnął go do głębokiej defensywy. Litkiewicz przebudził się w czwartej odsłonie, w której często odgryzał się rywalowi i wreszcie zaczął boksować na dystans. W ostatnich dwóch rundach tempo nieco spadło. Runowski nadal dominował, ale Litkiewicz do samego końca ambitnie starał się odmienić obraz pojedynku.

Niewiele ponad pół minuty trwał debiut Marka Matyji (2-0, 1 KO) pod szyldem grupy Ulrich KnockOut Promotions. Tegoroczny mistrz Polski wagi półciężkiej nawet nie zdążył się spocić, a już było po wszystkim. Matyja dwukrotnie uderzył prawym hakiem w okolice żeber Rolanda Dempeha, odbierając mu ochotę do kontynuowania potyczki.

źródło: bokser.org

Jonak_Jastrzebie

EMOCJE NA GALI W BIAŁYMSTOKU. ZEGAN PONOWNIE LEPSZY OD SNARSKIEGO

zegan_snara

Pojedynki „oldboyów” nie muszą być żenujące. W lutym udowodnili to Przemek Saleta z Andrzejem Gołotą, a dziś w ich ślady poszli Maciej Zegan (43-6-2, 21 KO) i Dariusz Snarski (32-32-2, 6 KO). Po naprawdę dobrej walce lepszy okazał się ten pierwszy, ale „Snara” jak zwykle zostawił w ringu całe serce i do końca walczył o zwycięstwo. Zabrakło niewiele, sędziowie punktowali: 76-76, 77-75 i 78-73.

Wrocławianin znakomicie rozpoczął i już w pierwszej odsłonie przez moment pachniało nokautem, kiedy Snarski walczył o przetrwanie po celnych lewych prostych Zegana. 37-letni mańkut był dobrze przygotowany szybkościowo i przede wszystkim znakomicie czuł dystans. Od początku Zegan z dużą skutecznością trafiał swoim krzyżowym, ale po kilku rundach jego przewagi „Snara” zaczął wracać do gry. Błędem Macieja były chwilowe zaniki koncentracji w ostatnich sekundach rund. Aktywniejszy białostoczanin skradł kilka starć dzięki mocnym końcówkom. Czując, że przegrywa walkę, „Snara” postawił wszystko na jedną kartę i rzucił się do ataku w ósmej odsłonie, ale w samej końcówce, gdy zdawało się, że Zegan przechodzi właśnie drobny kryzys, Darek odrobinę się zapomniał i wszedł na lewą rękę Maćka. Snarski stracił równowagę, a Zegan natychmiast zareagował i trafił jeszcze jednym lewym prostym na brodę, rzucając rywala na deski i przesądzając o losach pojedynku.

Na gali w Białymstoku Norbert Dąbrowski (13-1, 6 KO) nie sprostał dobrze dysponowanemu Robertowi Świerzbińskiemu (13-2, 3 KO). W początkowej fazie walki żaden z zawodników nie był w stanie wypracować sobie wyraźnej przewagi w ringu, jednak to zawodnik Andrzeja Gmitruka prezentował się odrobinę lepiej. Gdy „Noras” próbował podkręcić tempo, „Shy” zaczął regularnie karcić go ciosami z prawej ręki. W ostatnich rundach zawodnik Darka Snarskiego rozkręcił się i zaakcentował swoją przewagę. Było to drugie zwycięstwo Świerzbińskiego w tym roku.

Krzysztof Rogowski (6-4, 2 KO) przerwał fatalną serię czterech porażek i podreperował trochę swój rekord, wygrywając jednogłośnie na punkty z Dzmitrim Agafonau (8-2, 2 KO). Nie wiedzie się z kolei Mariuszowi Biskupskiemu (20-29-1, 8 KO), który tym razem wytrzymał pełen dystans, ale po sześciu rundach przegrał z Andrejem Abramienką (20-4-2, 4 KO).

Kolejne zwycięstwo odniósł Damian Wrzesiński (4-0, 3 KO) – do niedawna czołowy polski amator występujący w wadze lekkiej. Tym razem jego pojedynek nie zakończył się efektownie, bo w wyniku zderzenia głowami na czole Damiana pojawiło się rozcięcie, które uniemożliwiło mu dalszą walkę. Potyczka z Jewgienijem Alejnikiem (1-1) została przerwana, a po podliczeniu kart Wrzesiński został ogłoszony zwycięzcą (29-28, 29-28 i 30-27). Drugą w karierze wygraną zaliczył też Michał Gerlecki (2-0, 1 KO), który na dystansie czterech rund porozbijał Siergieja Krapszylę (2-4-2, 2 KO).

Nie udał się debiut w zawodowym boksie Włodzimierzowi Letrowi (0-1). Czterokrotny amatorski mistrz kraju w kategoriach półciężkiej i ciężkiej najwyraźniej nie przygotował się do tego występu. Wczoraj podczas ceremonii ważenia okazało się, że ma jakieś 10 kilogramów nadwagi, a dziś otrzymaliśmy tego potwierdzenie – Letr miał kondycję tylko na parę minut walki. Pierwszą rundę jeszcze wygrał, ale w drugiej lepszy był już Artsiom Czarniakiewicz (1-1) – ten sam, który kilka tygodni temu przegrał na punkty z Patrykiem Brzeskim. Białorusin zaczął zyskiwać przewagę w kolejnych dwóch starciach, a w czwartej odsłonie dwukrotnie rzucał Letra na deski i zwyciężył przed czasem. Jeśli Włodzimierz nie weźmie się do pracy, jego obiecująca kariera skończy się, zanim na dobre się zacznie…

Credit: Leszek Dudek, Adam Jarecki/www.bokser.org

gala_snarski

NIE BĘDZIE SOBOTNIEJ WALKI ADAMEK-GŁAZKOW

Menedżer Egis Klimas w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” potwierdził, że sobotnia walka Tomasza Adamka z Wiaczesławem Głazkowem nie dojdzie do skutku. Ukrainiec powalczy w sobotę z innymi pięściarzem. Trwają na ten temat rozmowy z komisją sankcjonującą pojedynek. – Nazwiska rywala jeszcze nie mogę zdradzić, ale powinno ono zostać przedstawione podczas dzisiejszej konferencji – powiedział „PS” Klimas.

- Czy Wiaczesław jest rozczarowany? Oczywiście. W końcu długo się do tej walki przygotowywał. Adamka o nic nie podejrzewamy. Wierzymy, że ma problemy zdrowotne i rozumiemy, że wychodząc na ring z Głazkowem powinien być gotowy na sto procent. Choroba i wysoka temperatura to z pewnością poważna przeszkoda – mówi menedżer.

- Sądzę, że do walki Adamek – Głazkow jednak dojdzie, po prostu musi minąć trochę czasu. Myślę, że tego pojedynku będzie chciał nie tylko Wiaczesław, ale i Tomasz. W końcu obaj ciężko trenowali i dobrze wiedzą, że ich starcie byłoby niezwykle widowiskowe dla kibiców – kończy Klimas, oprócz Głazkowa reprezentujący interesy innych podbijających USA pięściarzy w państw byłego ZSRR, mistrza świata WBO wagi półciężkiej Siergieja Kowaliowa oraz Wasyla Łomaczenki, dwukrotnego złotego medalisty olimpijskiego.

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

NA CELOWNIKU KOŁODZIEJA PASY WBA I IBF WAGI JUNIOR CIĘŻKIEJ

kolodziej1

Tytuły WBA oraz IBF – o jeden z nich chce walczyć w 2014 roku Paweł Kołodziej. Który z nich wybierze? – Interesują mnie tylko znane nazwiska – mówi polski pięściarz

- Wiem, że stać mnie na wygrane z najlepszymi. Wierzę, że rok 2014 będzie przełomowy i zostanę mistrzem świata – mówi Paweł Kołodziej. 33-letni pięściarz wagi cruiser od paru lat nie może się doczekać wyzwania, które mogłoby ugruntować jego pozycję nie tylko na polskim, ale i międzynarodowym ringu.

Zachowawczość promotorów? Po części pewnie tak, ale to tylko jedna strona medalu. Druga to brak finansowego uzasadnienia udziału Kołodzieja w niektórych ryzykownych walkach i pech, który wykluczył go z przynajmniej dwóch ciekawych konfrontacji.

- Co rok mówi się o przełomowej walce, ale nic z tego nie wychodzi. Przed pojedynkiem z Olą Afolabim (w 2011 roku – przyp. red.) Paweł był w swojej najlepszej formie, a na przeszkodzie stanęła kontuzja. Kolejna, bardzo brzydka przytrafiła się, gdy miał zmierzyć się z Garrettem Wilsonem (rok temu – przyp. red.). Gdyby nie ona, w następną sobotę to Paweł walczyłby z Yoanem Pablo Hernandezem o tytuł mistrza świata IBF. Chłopak ma pecha, od niego nic nie zależy – mówi Fiodor Łapin, szkoleniowiec pięściarza.

Zamiast z Hernandezem, który 23 listopada w Bambergu skrzyżuje rękawice z pogromcą Wilsona, Aleksandrem Aleksiejewem, tego dnia Kołodziej wyjdzie na ring w Jastrzębiu. Prince Anthony Ikeji raczej nie okaże się bardziej wymagającym rywalem niż ci, których Polak bił już kilka lat temu.

- Nie wypada mi zaprezentować się słabiej niż Łukasz Janik (znokautował Ikejiego w 2010 roku – przyp. red.), tym bardziej, że aspiruję do walki o mistrzostwo – mówi Kołodziej, zajmujący 2. miejsce w rankingach WBA i IBF. O pas tymczasowego mistrza tej pierwszej federacji, który później zapewniłby mu potyczkę o pełnoprawny pas, może walczyć już 1 lutego w Monako, jeśli przyjęta zostanie oferta pojedynku z Ilungą Makabu. Drugi kurs to IBF. – Na walkę z Hernandezem nastawiam się od dłuższego czasu. Może po starciu z Aleksiejewem, a sądzę, że je wygra, nie będzie czekał długo z kolejną obroną? – zastanawia się Kołodziej. – Który kierunek wybrać? Mnie jest to obojętne. Oby wreszcie dostał szansę. Bierzemy każdą walkę, bo to już zaczyna iść w złą stronę – kwituje Łapin

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

ZEGAN: NIE PO TO WRACAM W WIEKU 38 LAT, BY PRZEGRAĆ Z DARKIEM

zegan_snara

- Nie po to wróciłem do boksu w wieku 38 lat, aby przegrać z Darkiem Snarskim – twierdzi Maciej Zegan przed walką z dawnym rywalem. Rewanż Snarski vs. Zegan odbędzie się 16 listopada w Białymstoku, a galę pokaże telewizja Orange Sport.

- Mijają 3 lata odkąd zakończyłem karierę, ale tak naprawdę nawet na chwilę nie zapomniałem o boksie. Jestem wciąż aktywny, prowadzę cieszące się dużym zainteresowaniem treningi w Zegan Boxing Club, a także sam ostro przygotowuję się do powrotu. Ciągnie wilka do lasu – powiedział Maciej Zegan.

Obaj bokserzy ostatnie walki stoczyli w 2010 roku. Przyszłotygodniowa walka ma być rewanżem za pojedynek sprzed 5 lat w Wieliczce, który Zegan wygrał na punkty.

- Teraz spotkamy się w Białymstoku, mieście Darka, ale mam nadzieję, że wyznaczeni sędziowie będą obiektywni. My, starsi zawodnicy, potrafimy boksować, więc chciałbym aby równie dobrą pracę wykonali sędziowie. Walka jest w telewizji, zobaczy ją wielu kibiców, którzy też będą mieli swoje zdanie – mówił Maciej Zegan.

Wrocławianin przygotowuje się pod okiem doświadczonego trenera Zygmunta Gosiewskiego. – Nikt nie zna mnie lepiej, niż trener Gosiewski. Miałem dobre sparingi, m.in. z Kamilem Łaszczykiem. Nie miałem problemów ze zmobilizowaniem się do ciężkiej pracy, bo boks to piękny sport. Mówiłem, że kończę karierę, a jednak wciąż ciągnie mnie do ringu. Nie po to wracam w wieku 38 lat, aby przegrać z Darkiem Snarskim – dodał.

Maciej Zegan twierdzi, że będzie faworytem 8-rundowej walki w Białymstoku. – Będziemy boksowali w wadze 63 kg, choć Darek chciałby w 64,5 kg. To dla mnie najlepsza kategoria. Jeśli znów pokażę dobry boks, to może będzie ciąg dalszy… Ale spokojnie poczekajmy do przyszłej soboty – powiedział.

Odmiennego zdania jest Dariusz Snarski. – O takiej wadze rozmawialiśmy, ale jak Maciek chce bo się boi mogę mieć limit junior półśredniej czyli 63,6 kg – przyznał.

Podczas gali w hali sportowej białostockiej Szkoły Podstawowej nr 50, przy ul. Pułaskiego 96 wystąpią też m.in debiutanci Włodzimierz Letr, Sylwia Giedzwidz oraz Robert Świerzbiński i Krzysztof Rogowski. Początek zawodów o godz. 18.15.

ŁUKASZ WAWRZYCZEK: POKONAŁEM MISTRZA OLIMPIJSKIEGO? NIE ŻARTUJ!

Wawrzyczek

Jeden z głównych bohaterów zbliżającej się gali boksu zawodowego w Ełku, Łukasz Wawrzyczek, ma za sobą interesującą karierę amatorską, w trakcie której stoczył ok. 220 pojedynków, przegrywając tylko 23 razy. Co ciekawe nie było mu dane stanąć na najwyższym podium Mistrzostw Polski Seniorów, ale przez lata należał do absolutnej krajowej czołówki zawodników walczących w limicie 69 i 75 kg.

Postanowiłem dzisiaj sprawdzić nieco jego sportową pamięć, kierując wspomnienia na jeden pojedynek z tych ponad dwustu. Pięściarz z Oświęcimia stoczył go dokładnie 26 listopada 2005 roku w Łęcznej podczas meczu Polska-Ukraina.

- Pamiętam tamtą walkę – mówi Łukasz. – To był mecz międzypaństwowy z okazji święta Barbórki w Łęcznej i walczyłem tam z takim młodym, silnym i wysokim Ukraińcem ale nie pamiętam jego nazwiska. Powiem ci, że stoczyłem tam wielką wojnę i wygrałem – kontynuuje Wawrzyczek.

Szybko uzupełniłem Łukaszowi obraz wspomnianej rywalizacji sprzed 8 lat, dodając to, co najważniejsze, czyli nazwisko przeciwnika. Był nim wówczas nikomu w Polsce nieznany 18-latek z Symferopolu, Oleksander Usyk, aktualny mistrz olimpijski wagi ciężkiej! Mierzący 191 cm Ukrainiec rok później został brązowym medalistą wagi średniej Mistrzostw Europy w Płowdiw, po trzech latach wywalczył złoto mistrzostw Starego Kontynentu w Liverpoolu (w limicie 81 kg), po sześciu złoto mistrzostw świata (91 kg) a rok temu stanął na najwyższym stopniu podium w Londynie (91 kg).

- Co tym mówisz?! – pyta zaskoczony Łukasz. – Nie miałem pojęcia, że mam na rozkładzie późniejszego mistrza Igrzysk Olimpijskich a przy okazji mistrza świata i Europy! A w czasie swojej kariery walczyłem i wygrywałem z bardzo dobrymi przeciwnikami – przypomina pięściarz z Oświęcimia.

Istotnie, zaglądając do amatorskiego rekordu Łukasza Wawrzyczka widać sporo nazwisk znanych w kraju zawodników. Jest tu niemal cała krajowa czołówka: Grzegorz Proksa, Damian Jonak, Tariel Zandukeli, Michał Starbała, Krystian Borucki, Artur Bojanowski, Dariusz Sęk, Robert Świerzbiński, Maciej Adamiak czy Włodzimierz Letr.

- Z Grzegorzem Proksą też wygrałeś? – pytam. – Wiem, że w 2004 roku pokonał cię wysoko na punkty w lidze i w tym samym roku oddałeś mu walkowera w finale Mistrzostw Polski…

- Grześka pokonałem bardzo dawno temu na turnieju o Złotą Rękawicę Wisły, a wtedy w finale Mistrzostw Polski w Poznaniu mimo iż od pierwszej walki boksowałem ze złamaną ręką, wygrałem trzy pojedynki. Ale powiem ci szczerze, że Grzesiek wtedy tak był tak znakomicie przygotowany, że nie było z nim szans walczyć tylko jedną ręką – wspomina Łukasz.

Pisząc o ringowym, amatorskim doświadczeniu Wawrzyczka warto wspomnieć, że stoczył twarde, choć przegrane walki z takimi asami światowego boksu jak m.in. Sergej Derewjanczenko (późniejszy mistrz i ikona ligi WSB), Timur Gajdałow (amatorski mistrz świata), czy Francuz Xavier Noel (wicemistrz Europy).

Na koniec krótkiej rozmowy zapytałem bohatera sobotniej gali czy słyszał jak jego najbliższy rywal, Maciej Sulęcki, rzucił publicznie rękawice byłemu zawodowemu mistrzowi Europy i pretendentowi do tytułu zawodowego mistrza świata, Grzegorzowi Proksie…

- Słyszałem o tym. Powiem ci, że Grzesiek by go do czwartej rundy zmiótł z ringu. Niech więc lepiej najpierw spróbuje swoich sił ze mną. Prawda jest taka, że Grzesiek Proksa to jest w szkole a my z Maćkiem dopiero w zerówce. Jestem z innej, słabszej ligi niż Grzegorz i jestem tego świadomy, choć będę robił wszystko, by osiągnąć tyle co on – zakończył Łukasz.

ŁUKASZ JANIK POSTAWIŁ WYSOKO POPRZECZKĘ AFOLABIEMU

janik01

Łukasz Janik nie może mieć sobie wiele do zarzucenia, ale na gali w Nowym Jorku nie zdołał pokonać Oli Afolabiego i wywalczyć tytułu mistrza świata federacji IBO (niezaliczanej do najbardziej prestiżowych) w wadze junior ciężkiej.

Po dwunastu ciekawych dla oka rundach sędziowie punktowali 117:111, 115:113 i 114:114, niejednogłośnym werdyktem decydując o zwycięstwie 33-letniego Brytyjczyka o nigeryjskich korzeniach. Był to pierwszy pojedynek 28-letniego Janika na maksymalnym w boksie zawodowym dystansie i czwarty w karierze Afolabiego.

Początek walki był obiecujący dla Janika, jednak od piątej odsłony coraz większą przewagę zaczął osiągać przeciwnik, udowadniając wyższą pięściarską jakość. Pięściarzowi z Jeleniej Góry należą się jednak brawa – w końcówce wykazał determinację i być może nawet wygrał dwie ostatnie odsłony.

 1. runda:
Wysokie tempo od pierwszego gongu. Bardzo wyrównane starcie. Janik rozpoczyna bez kompleksów wobec faworyzowanego przeciwnika. Afolabi bardzo dobrze operuje lewym prostym, ale i Janik często wyprowadza ten podstawowy cios, szukając też sposobności do zadania uderzeń na tułów. Trudne do punktowania starcie.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

2. runda:
Janik ostro naciera po gongu i choć Afolabi dobrze się broni, a później pojedynek się wyrównuje, dzięki udanemu początkowi sędziowie mogą zapisać to starcie na konto Polaka.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Janika

3. runda:
Polski pięściarz znowu zaczyna rundę bardzo agresywnie. Później walka się wyrównuje, w półdystansie więcej sprytu wykazuje Afolabi, ale końcówka ponownie należy do Janika, który zaskakuje rywala przy linach. Bardzo dobra dla oka walka, kibice nie mają prawa narzekać.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Janika

4. runda:
Kolejna widowiskowa odsłona, nie brakuje ciekawych wymian, a tempo nadal bardzo wysokie. Afolabi wraca do wyprowadzania skutecznego lewego prostego, stara się poprawiać lewym sierpowym na tułów.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

5. runda:
Mocny, krótki prawy sierpowy Afolabiego wstrząsa głową Polaka w 60. sekundzie rundy. Później do głosu próbuje dojść Janik, lecz rywal broni się dość skutecznie, a gdy dochodzi do walki w bliskim dystansie, udanie kontruje. W końcówce również ma przewagę.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

6. runda:
Pierwsza runda z tak wyraźną przewagą Afolabiego. Janik nadal nie stroni od ataków, ale stają się one coraz bardziej chaotyczne i coraz łatwiej przewidywane przez przeciwnika, który zachowuje wysoką skuteczność ataku. Pojawia się rozcięcie nad lewym łukiem brwiowym Janika. Polak krwawi też z nosa.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

7. runda:
Janik wraca do gry, znowu wywiera presję, jednak wielkiej krzywdy imponującemu świetnym refleksem przeciwnikowi nie jest w stanie wyrządzić. Afolabi wygląda na coraz bardziej rozluźnionego.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

 8. runda:
Afolabi nadal kontroluje walkę i na tym jej etapie trudno się spodziewać zwrotu akcji. Polak wygląda na dobrze przygotowanego kondycyjnie i być może wyprowadza nawet więcej ciosów niż rywal, jednak ze skutecznością nadal jest przeciętnie.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

9. runda:
Sytuacja bez zmian, Afolabi udowadnia wyższą bokserską jakość, duże umiejętności w defensywie i kontrataku.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

10. runda:
Krwawi już także prawy łuk brwiowy Polaka i to o wiele mocniej niż lewy. Pod względem kondycyjnym Janik wygląda jednak trochę gorzej niż przeciwnik i coraz częściej opuszcza ręce. Afolabi wykorzystuje to w połowie rundy, gdy głowy polskiego pięściarza sięgają lewy sierpowy i potężny prawy prosty.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Afolabiego

11. runda:
Jedna z najlepszych rund i akcji Janika w tej walce. Po kilkudziesięciu sekundach udaje mu się nawet zaskoczyć Afolabiego serią ciosów i zepchnąć do lin. Przeciwnik podnosi jednak ręce, uszczelnia gardę i wytrzymuje ten szturm.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Janika

12. runda:
Czego jak czego, ale ambicji i woli walki Janikowi nie można odmówić. Polak daje z siebie wszystko, naciera i udaje mu się trafić rywala paroma niezłymi, mocnymi uderzeniami. W ostatnich sekundach dochodzi do regularnej bitwy, którą przerywa gong.
Naszym zdaniem: 10:9 dla Janika

Po 12 rundach: 116:112 dla Afolabiego

Punktował: Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

ŁUKASZ JANIK Z BOKS-BUDY DO TEATRU MARZEŃ

janik_afolabi_fb

Choć w ostatnich latach stolicą światowego boksu zostało Las Vegas z należącą do luksusowego hotelu-kasyna halą MGM Grand Garden Arena, występ w nowojorskiej Madison Square Garden pozostaje obiektem marzeń każdego pięściarza z ambicjami. Tego zaszczytu w nocy z soboty na niedzielę polskiego czasu dostąpi 28-letni Łukasz Janik. Rękawice skrzyżuje z groźnym Olą Afolabim.

Popisy pierwszego mistrza świata wagi ciężkiej Johna Sullivana, starcia Sugara Raya Robinsona z Jake’em LaMottą, Joe Louisa z Rockym Marciano, a także (po przeniesieniu obiektu do serca Manhattanu w 1968 roku) pierwsza konfrontacja Joe Fraziera z Muhammadem Alim i zacięty bój Lennoksa Lewisa z Evanderem Holyfieldem – po wymienieniu największych pięściarskich sław, które wkroczyły między ściany MSG, może się zakręcić w głowie. A to jedynie fragment listy gości. Jan Paweł II, giganci rocka i popu, legendy NBA i NHL… Między ringowe liny mogącej pomieścić 20 tysięcy widzów, niedawno zmodernizowanej hali, wyjdzie też chłopak z Jeleniej Góry, który przygodę z boksem rozpoczynał dziesięć lat temu od obijania podejrzanych typów w wesołych miasteczkach (jak sam określa: „w boks-budach”) zachodnich Niemiec.

Jeśli Michael Buffer będzie miał nieco więcej pracy niż zazwyczaj, to właśnie on zaprosi Polaka na ring. Z szatni Janik wyjdzie nie jako „Johny Lupas z Amsterdamu”, a „Lucky Look”, walka będzie legalna, jedna zamiast kilku, zarobek większy (20 tysięcy dolarów, nie 70 euro) a przeciwnik… trzeźwy. A to nie będzie jego jedyny atut. 33-letni Afolabi to przedstawiciel ścisłej światowej czołówki wagi junior ciężkiej. Gdyby z Marco Huckiem dane mu było rywalizować poza Niemcami, być może cieszyłby się zwycięstwem w dwóch z trzech pojedynków o mistrzowski tytuł WBO. Z Janikiem powalczą o pas IBO – federacji znanej, lecz niezaliczanej do najbardziej prestiżowych.

Na liście przeciwników mieszkającego w Los Angeles Brytyjczyka o nigeryjskich korzeniach poza Huckiem widnieją takie nazwiska jak Eric Fields, Enzo Maccarinelli i Walery Brudow. Rywali klasy międzynarodowej, może za wyjątkiem Mateusza Masternaka, w CV Janika próżno szukać. Faworyta nietrudno wskazać, nie jest nim Polak. Dobrze, że jedynie na papierze.

Transmisja Polsat Sport, początek studia o godz. 1.00, walki – 2.00

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

DYLEMAT ŁUKASZA JANIKA

janik01

W sobotę w słynnej nowojorskiej hali Madison Square Garden Łukasz Janik stanie przed niezwykle trudnym zadaniem, ale jednocześnie przed życiową szansą. W pojedynku o pas mistrzowski IBO w wadze cruiser zmierzy się w ringu z Brytyjczykiem o nigeryjskich korzeniach Olą Afolabim. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że szanse polskiego boksera na zwycięstwo są niewielkie, bowiem teoretycznie Afolabi przewyższa go we wszystkich elementach bokserskiego rzemiosła (może poza siłą ciosu, którą można ocenić obustronnie jako dobrą).

Ola Afolabi od lat zalicza się do ścisłej czołówki wagi cruiser. Jego jedynym słabym punktem jest psychika, a konkretnie brak niezbędnej klasowemu bokserowi bojowości i waleczności. Właśnie z tego powodu Brytyjczyk ostatecznie przegrał bokserską trylogię z Marco Huckiem, mimo iż w dwóch pierwszych walkach był bardzo bliski odniesienia zwycięstwa. Ten brak bojowego charakteru jest też przyczyną, dla której ten dobrze wyszkolony, szybki i silnie bijący pięściarz ma stosunkowo niski wskaźnik zwycięstw przed czasem. W wielu przypadkach zadowalał się zwycięstwem na punkty i nie dążył do nokautu. Kilku ewidentnych bumów wytrzymało z nim 4-rundowe walki, a np. nasz Łukasz Rusiewicz i gruziński journeyman Sandro Siproszwili także pojedynki znacznie dłuższe.

Ww. cecha Afolabiego to dla Janika z jednej strony szansa, ale z drugiej także pokusa do pójścia na łatwiznę. Wydaje się dość prawdopodobne, że jeżeli Polak przyjmie ulubioną przez Afolabiego spokojną walkę na dystans, to wprawdzie przegra wysoko na punkty, ale dotrwa bez nokdaunu do końcowego gongu. Jest to jednak droga złudna i niepewna, którą w tym roku wybrała dwójka kolegów Janika (Rafał Jackiewicz i Andrzej Wawrzyk) i boleśnie zapłaciła za brak ambicji.

Polscy kibice boksu nie oczekują od Janika zwycięstwa, ale liczą na to, że da z siebie wszystko i podejmie walkę o pas. Trzeba wykorzystać flegmatyczność rywala i spróbować zaskoczyć go jakimś nagłym dynamicznym atakiem, tak jak to w przeszłości kilkakrotnie skutecznie zademonstrował Marco Huck. Niezależnie od końcowego rezultatu taka postawa naszego pięściarza będzie zasługiwała na szacunek.

Dariusz Chmielarski/www.bokserzy.cba.pl

TOMASZ ADAMEK BLOGUJE: OSTATNIE DNI SPARINGÓW

adamek_mike

Jeszcze dwa tygodnie treningów przede mną. Sparingi przebiegają zgodnie z założeniami trenera. Moi sparing partnerzy wywiązują się ze swojego zadania bardzo dobrze. To doświadczeni pięściarze – Monte Barrett, z którym już kiedyś  trenowałem oraz Travis Kaufmann, który niedawno temu oświadczył ,że chętnie stoczyłby pojedynek ze mną.

Pięściarze mają za zadanie naśladować stylem walki  w ringu, styl Wiaczesława Głazkowa. Wszystko przebiega zgodnie z planem, do tego dochodzi jeszcze niezbyt rozbudowany trening siłowy. Znane jest już miejsce naszego  pojedynku. W dniu 16 listopada 2013 roku wejdziemy do ringu w Turning Stone Resort Casino w Veronie w Nowym Jorku. Galę transmitować będzie  amerykańskiej stacja telewizyjna NBC. Organizatorzy gali zadbali o polskich widzów i organizują walkę w bardzo dogodnym czasie. Nasz pojedynek rozpocznie się w sobotę o godzinie 15.00 amerykańskiego czasu, czyli o godzinie 21.00 w Polsce. Walkę  zakontraktowano na 12 rund a jej stawką będzie, druga pozycja w rankingu IBF wagi ciężkiej.

Poza treningami w dniu 19 października 2013 roku w Centrum Kultury przy 176 Java St na Brooklynie , byłem jednym z 5 jurorów, których zdaniem było wybór najpiękniejszej Polki, spośród  Polonii amerykańskiej. Pierwszy raz występowałem w takiej roli , podobnie jak i Przemek Majewski. Tytuł Miss Polonii USA zdobyła Aleksandra Gąsiorowska z New Jersey. Było bardzo miło a krótkie oderwanie od boksu i udział w tej imprezie pozwolił mi na chwilę wytchnienia od ciężkich treningów.

Zawsze podkreślam ,że w czasie treningów a przede wszystkim w trakcie walki , ważne jest zdrowie i higiena psychiczna. Mam nadzieje ,że tym razem wyjdę do ringu skoncentrowany i dam dobrą walkę.

Źródło: tomaszadamek.eu
Fot. Adamek Team/Mike Gladysz

IZU UGONOH: DZIAŁAM W OPARCIU O NADZIEJĘ

izu01

- Proszę opowiedzieć o okolicznościach podpisania kontraktu z Billem Millerem i  nowej sytuacji, w której się znajdujesz…
Izu Ugonoh: Jeżeli chodzi o okoliczności,  to nie chcę mówić bezpośrednio o kontaktach. Myślę, że nie jest to takie ważne.  Długo czekałem na wygaśnięcie kontraktu, ostatnią walkę stoczyłem osiem miesięcy temu.  Po walce dałem sobie miesiąc czasu na pracę z Fiodorem Łapinem w Warszawie.  Jednak w międzyczasie nie doszedłem do porozumienia z moim ówczesnym promotorem i wróciłem do Gdańska.  Już wtedy wiedziałem,  że nie będę jeździł do Warszawy i prosił się, żeby ktoś podszedł do mojej osoby na poważnie. W Gdańsku trafiłem na konkretnych ludzi, trenera boksu oraz trenera od przygotowania motorycznego. Tymi właściwymi ludźmi okazali się trener boksu Maciek Brzostek, który starał się jak najlepiej przekazać mi swoją wiedzę oraz Adrian Hoffman, który zajmuje się przygotowaniem motorycznym. To najlepszy „team” z jakim dotychczas współpracowałem. Podziękowania należą się również sieci aptek „Gemini”. To dzięki nim w dużej mierze jestem obecny tu gdzie jestem.  Skupiłem się na treningu, czekając w międzyczasie na wygaśnięcie kontraktu. Kiedy wygasł, pojawiły się pewne możliwości, praktycznie znikąd. Wiadomo, że nasz „światek bokserski” jest mały, zawsze można do kogoś zadzwonić. Jednak nie wykonywałem żadnych gwałtownych ruchów, w kierunku pozyskania nowego promotora. Ja po prostu wierzyłem w to, że jak będę sumiennie trenował, to pojawi się odpowiednia osoba na mojej drodze i tak się stało. Pojawiło się kilka telefonów zanim doszedłem do porozumienia z panem Billem Millerem.  Bardzo mnie interesowała możliwość wyjazdu do Stanów. Miałem wideo rozmowę z Millerem i zobaczyłem jaka to energia,  jaki człowiek. Stwierdziłem, że to jest to na co czekałem. To jest dla mnie wielka szansa, żeby się rozwinąć. Jestem w boksie od trzech lat, dotąd było wszystko wyrywkowe, miałem propozycję typu; „ Masz walkę za dwa tygodnie, przyjedź do Warszawy, potrenujemy trochę”.  Miałem tylko jeden cykl przygotowawczy w przeciągu tych trzech lat. Nie licząc oczywiście moich treningów w Gdańsku.  To wszystko jest już za mną. Teraz zależy mi na tym, żeby pracować z ludźmi, którzy wykorzystają w pełni mój potencjał. Ludzie, którzy zaprosili mnie do Las Vegas dostrzegli moje możliwości, do mnie należy wykorzystanie tego co zostało mi zaoferowane.

- Jaką rolę odegrał w tym procesie polski szkoleniowiec Piotr Pożyczka?
IU: Tak naprawdę to pomoc trenera Pożyczki jest nieoceniona. Pierwszy kontakt z trenerem miałem rok temu w Warszawie. Wtedy zaczął mi się przyglądać podczas treningów i sparingów. Rozmawialiśmy na temat moich możliwości. Powiedział, że mam naturalny talent, zauważył też, że jestem trochę usztywniony. Tak to się wszystko potoczyło, że zarekomendował mnie u właściwych ludzi. Trener Pożyczka zapewne będzie brał udział w moim szkoleniu w mniejszym lub większym stopniu. Natomiast dowiem się więcej odnośnie naszej współpracy na miejscu.

- Nie było zainteresowania menedżerów z Polski/Europy jeżeli chodzi o twoją osobę?
IU: To nie chodzi o to, że nie było. Ja mam też pewną wizję swojej kariery. Nie byłem w desperackiej sytuacji i nie miałem zamiaru się chwytać pierwszej lepszej oferty. Miałem propozycję z Niemiec, która była bardzo ciekawa. Wybór jednak padł na Stany Zjednoczone. Jeżeli chodzi o nasze „podwórko” to wiemy jaka jest hierarchia i kto stoi na czele. Myślę , że musiałbym mocno kuleć, żeby zdecydować się na karierę w Polsce. Dlatego nie chciałem.

- Czy znasz realia amerykańskich gymów? Mam na myśli sposób pracy. Miałeś już kiedyś okazję trenować  w USA?
IU: Powiem szczerze, że nie. Byłem w USA przeszło trzy miesiące, bardzo mi się tam podobało. Oczywiście słyszałem o tym, jak wygląda praca w gymach, sam tego nie doświadczyłem. Jestem gotowy, żeby tego doświadczyć.

- Wybrałeś tę ofertę ze względu na to, że Stany są uważane za „Mekkę boksu”?
IU: Tak. Podstawowym czynnikiem mojego wyboru było to, że Stany to szczyt. Wiadomo jest , że jednego zawodnika można poprowadzić lepiej w Polsce drugiego w Niemczech, a trzeciego w USA.  Dla mnie najważniejsze jest przekonanie o samym sobie, mianowicie o tym, że bardzo szybko się uczę i chcę się uczyć. Myślę, że potrafię nauczyć się więcej przez trzy miesiące niż nie jeden zawodnik przez parę lat. Będę w takim miejscu, w którym na chwilę obecną, mogę się nauczyć najwięcej. Stany będą mi bardzo odpowiadały. Mają wielkie tradycje bokserskie.  Myślę, że będą wiedzieli jak poprowadzić takiego zawodnika jak ja. Dojdzie też trochę amerykańskiego luzu, który dobrze na mnie wpłynie i poprawi mój styl boksowania.

- Czy nie odczuwasz presji związanej z wyjazdem? Dobre starty za oceanem wiążą się z popularnością. Mamy swoje tradycje Gołota, Adamek. Jesteś kolejnym naszym rodakiem, który będzie próbował sił na tamtejszych ringach.
IU: Nie, absolutnie. To czy ktoś odczuwa presję lub jej nie odczuwa, jest tylko i wyłącznie kwestią sposobu myślenia. Na dzień dzisiejszy nie mogę mówić o presji. Ja działam w oparciu o nadzieje. Ten okres, który mam za sobą, w którym nie wiadomo było co ze mną będzie, był mi potrzebny. Teraz wiem, że chcę boksować i wierzę w mój boks i w to, że mogę dużo osiągnąć. To była moja próba. Przeszedłem tą próbę i teraz pojawiło się „światełko w tunelu” , zaczynam przyciągać do swojego życia właściwe osoby. Jestem bardzo optymistycznie nastawiony do tego,  co się teraz dzieje w moim życiu. Myślę, że to będzie niesamowita przygoda i nauka. Przede wszystkim to będzie dla mnie rozwój, a tego brakowało mi bardzo ostatnimi czasy. Nie czuję presji.

- Twój nowy szkoleniowiec Kenny Adams, powiedział mi, że jesteś utalentowanym atletą. Wspomniał też o ważnej rzeczy – możliwości sparowania z zawodnikami o różnorodnych stylach. W Polsce brakowało dobrego sparingu?
IU: Nie było tak źle. Mamy w „Knockout Gym” 3-4 zawodników w mojej kategorii wagowej, którzy prezentują wysoki poziom. Są to zawodnicy z pierwszej dwudziestki światowych rankingów. Więc nie mogłem narzekać. W Polsce jest jedynie ograniczenie styli boksowania, w USA jest różnorodność. To będzie wpływało na mój rozwój. Dla mnie najważniejszą kwestią jest możliwość pracy z trenerem i znalezienie wspólnego języka. Tak wyglądał końcowy etap mojej pracy z trenerem Fiodorem Łapinem. Znaleźliśmy wspólny język i tak naprawdę nasza współpraca mogła się dopiero zacząć, jednak zostało to przerwane.

- Jaka jest docelowa kategoria wagowa w twoim przypadku? Z ciekawości muszę zapytać o twoją wagę między walkami…
IU: To zależy od pory roku. Dobrze się czuję podczas ciepłych, słonecznych okresów roku.  Aktualnie ważę 97 kilogramów, a czasami 100 kilogramów. Nie wykluczam tego, że kategoria ciężka będzie w przyszłości moją wagą. Jednak nie mam parcia na kategorię ciężką. Ja podchodzę w sposób odkrywczy do siebie i swojego ciała. Jestem bardzo ciekaw moich możliwości. Tak jak powiedział trener Adams, jestem atletą, więc możliwości wagowe mam spore.  Jeżeli podczas treningów w USA pójdzie to wszystko w kierunku wagi ciężkiej, to ok. Na chwilę obecną czuję , że mogę startować w kategorii junior ciężkiej.

- Czy zostawiasz w Polsce żonę, partnerkę życiową? Pytam ponieważ , często zawodnicy mają kłopot z tego typu rozłąką.
IU: Mogę wyjechać ze „spokojną głową”. Nie założyłem rodziny. Zostawiam tylko moją siostrę. Jednak będę bywał w Polsce. Mogę skupić się w 100% na boksie i czekać na rozwój sytuacji. Nie ma co z góry zakładać, że na stałe przeniosę się do Stanów.

Rozmawiał: Marcin Mlak/boxingpassion.com

KOCHANE SPEKULACJE – PAŹDZIERNIK 2013

diablo01

„Spekulacja to próba przewidywania przyszłości, biorąc pod uwagę to, że… nic się nie wie i bazę przewidywań stanowi obecna znajomość rzeczy” – napisał francuski ekonomista Jean-Marie Harribey, wykładowca Uniwersytetu Montesquieu – Bordeaux.

W sporcie, podobnie jak i w gospodarce, również bardzo często mamy do czynienia z rozmaitego rodzaju spekulacjami. To szczególnego rodzaju „sztuka” uprawiana przez działaczy, specjalistów od PR, czy dziennikarzy, mająca na celu podkręcenie sportowo-biznesowej koniunktury. Z drugiej strony ludzie uwielbiają gdybać, spekulować, prowadzić akademickie dyskusje, udzielać się na forum… Skoro jednak w plotce jest też miejsce na przysłowiowe ziarenko prawdy, z którego w przyszłości wyrosnąć może faktyczne wydarzenie, przyjrzyjmy się temu co aktualnie w bokserskiej trawie piszczy…

Wczoraj wspominaliśmy o ewentualnej walce zawodowego mistrza Europy wagi ciężkiej, Derecka Chisory (18-4, 12 KO), z Mariuszem Wachem (27-1, 15 KO). Mogłoby do niej dojść 30 listopada w Londynie, gdyby Polak przyjął warunki postawione przez Brytyjczyków. Po kilkunastu godzinach spekulacje we wspomnianym temacie uciął promotor „Wikinga”, Mariusz Kołodziej, przypominając, że federacja EBU nie zezwoli na rywalizację o pas europejski pięściarzowi, który przegrał swoją ostatnią walkę. Teoretycznie Mariusz mógłby zaboksować ze słabym rywalem za kilka dni (26 października), podczas gali boksu zawodowego w Dzierżoniowie. Podobnie przecież zrobił rok temu Grzegorz Proksa, by stanąć do rewanżowej walki z Kerry Hope`em… Jeśli wspominamy o Wachu i wątku „londyńskim”, dodajmy, że kilka dni temu przez kilkadziesiąt godzin krążyła w medialnej sieci informacja o możliwości startu Polaka w kolejnej edycji turnieju Prizefighter, która odbędzie się 16 listopada w mieście nad Tamizą.

Jedyny polski zawodowy mistrz świata, Krzysztof Włodarczyk (48-2-1, 34 KO) 6 grudnia w Chicago po raz trzeci w karierze – z obowiązku obrony pasa federacji WBC – zmierzy się z Włochem Giacobbe Fragomenim (31-3-2, 12 KO). Tymczasem pojawiły się już informacje jakoby w maju 2014 roku przeciwnikiem „Diablo” miałby być nowy zawodowy mistrz Europy, Grigorij Drozd (37-1, 26 KO), który niedawno w Moskwie zdetronizował Mariusza Masternaka. Walka Włodarczyka z Rosjaninem ma racjonalne uzasadnienie. Po pierwsze zapewne będzie na niej można świetnie zarobić (szczególnie jeśli odbyłaby się w Moskwie), a po wtóre ewentualnym zwycięstwem Krzysztof rozwiałby raz na zawsze temat zasadności jego rywalizacji z Masternakiem. Oczywiście walka Włodarczyk-Drozd położyłaby kres pomysłowi debiutu „Diablo” w wadze ciężkiej, czyli lutowej rywalizacji z Albertem Sosnowskim (47-6-2, 28 KO).

Do kolejnych przeciwników przymierzany jest także niepokonany Krzysztof Głowacki (20-0, 13 KO). W tym temacie na giełdzie spekulacji pojawiły się dwa nazwiska – Garrett Wilson (13-6-1, 7 KO) i Francisco Palacios (21-2, 13 KO). Z pierwszym Polak miałby rywalizować w grudniu, zaś z drugim wiosną 2014 roku. Biorąc pod uwagę aktualnie gorsze od Polaka rankingowe notowania Wilsona, jego minimalną medialność (na polskim rynku wręcz anonimowość) oraz kiepskie warunki fizyczne (światowa czołówka – poza afrykańską sensacją Thabiso Mchunu – to chłopy o ponad głowę wyżsi od mierzącego 175 cm Amerykanina), pomysł ten nie wydaje się być atrakcyjnym. Czym  innym byłby wybór znanego i cenionego w Polsce Palaciosa, który jest w stanie dać w ringu niezłe widowisko.

Na koniec zostawiliśmy miejsce dla innego niepokonanego na zawodowym ringu polskiego pięściarza, Damiana Jonaka (36-0-1), który od lat czeka na konfrontacje z rywalem z najwyższej półki. Zanim na przełomie marca i kwietnia 2014 roku Ślązak dostąpi zaszczytu walki o pas mistrza świata WBC wagi średniej ze słynnym Argentyńczykiem Sergio Gabrielem Martinezem (51-2-2, 28 KO), będzie musiał 23 listopada w Jastrzębiu-Zdroju odprawić z kwitkiem Rafaela Bejarana (16-2, 8 KO) z Dominikany.

WACH-CHISORA 30 LISTOPADA W LONDYNIE?

wach01

Mariusz Wach był pierwszym rezerwowym i ostatecznie nie pojechał na igrzyska w Atenach, ale po latach wiele wskazuje na to, że jednak zawita do parku olimpijskiego. „Wiking” otrzymał propozycję walki z mistrzem Europy wagi ciężkiej Dereckiem Chisorą. Jeśli podpisze kontrakt, 30 listopada wejdzie do ringu w 7-tysięcznej hali Copper Box w Londynie, gdzie w ubiegłym roku odbywał się m.in. olimpijski turniej piłki ręcznej. Ofertę złożyli promotorzy 29-letniego Brytyjczyka z grupy Frank Warren Promotions.

- Obaj zawodnicy wyrazili wstępną zgodę. Pozostaje ustalić szczegóły finansowe i organizacyjne, a także poukładać wszystko od strony prawnej. Niebawem wszystko powinno być jasne. Nie mogę powiedzieć, że walka na pewno się odbędzie, ale wygląda to optymistycznie – powiedział nam Mariusz Kołodziej, właściciel grupy Global Boxing, od trzech lat promotor Wacha.

Dla pretendenta do tytułu mistrza świata z ubiegłego roku może to być druga podróż do Londynu w ostatnich tygodniach. We wrześniu sparował tam z Davidem Haye’em, szykującym się do – jak się okazało – odwołanego starcia z Tysonem Furym. Następnie poleciał do Rosji, aby pomóc Aleksandrowi Powietkinowi w ostatniej fazie przygotowań do walki z Władymirem Kliczką. Od dwóch tygodni trenuje w Dzierżoniowie pod okiem Piotra Wilczewskiego.

- Sześć tygodni? To odpowiedni okres, żebym dobrze się przygotował i odebrał Chisorze pas mistrza Europy – ocenia 33-letni Wach. Bokserowi proponowano też, aby 16 listopada wziął udział w popularnym na Wyspach turnieju Prizefighter. – Pięściarz i trener szybko doszli do wniosku, że to nie są zawody dla Mariusza. Po jednym dniu poinformowałem organizatorów, że Wach nie weźmie w nich udziału – wyjaśnia Kołodziej.

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

WNIOSKI PO GALI BOKSU ZAWODOWEGO W WIELICZCE

plakatwieliczka01

Za nami kolejna gala grupy zawodowej Tomasza Babilońskiego. Z racji miejsca, w którym się odbyła była zapewne po raz wtóry jedną z najbardziej osobliwych pięściarskich rywalizacji w skali świata. Pod względem sportowym pozostawiła może pewien niedosyt, bo w walce wieczoru nie zobaczyliśmy zapowiadanej przez zawodników nadzwyczajnej agresji. Mimo to kibice, doceniający coraz bardziej ringową rywalizację wewnątrz-polską zobaczyli kilka ciekawych momentów.

Najważniejszym punktem gali w Kopalni Soli w Wieliczce miała być rywalizacja Krzysztofa Zimnocha (17-0-1, 11 KO) z Arturem Binkowskim (16-4-3, 11 KO). Ten drugi, skazywany przez wielu na na porażkę, pokazał w ringu, że jego boks wyszedł z pod ręki trenerskich fachowców – Boehma i Teodorescu – i mimo krótkich przygotowań, w których zabrakło m.in. czasu na sparingi, jest w stanie przeboksować pełen dystans z mającym dobre recenzje Zimnochem. Binkowski walczył ambitnie, zostawiając na ringu w Wieliczce wiele zdrowia i serca – nie był jednak w stanie specjalnie zagrozić pięściarzowi z Białegostoku. Ze sportowego punktu widzenia pojedynek Zimnocha z Binkowskim niewiele dał jego zwycięzcy. Pokazał również, że na rywalizację na szczycie europejskiej wagi ciężkiej (vide ewentualna walka z Dereckiem Chisorą) jest dla Krzysztofa za wcześnie. Chyba właściwym rozwiązaniem jest zapowiadane przez jego team szukanie nowych bodźców treningowych za Oceanem, gdzie też znajdą się zapewne sparingpartnerzy, mogący podnosić Zimnochowi poprzeczkę do góry.

Do USA mógłby również pojechać Krzysztof Głowacki (20-0, 13 KO), który wczoraj udowodnił dlaczego znajduje się w światowych rankingach. Jego skuteczny i bezkompromisowy boks okazał się niszczycielski dla weterana światowych ringów, Richarda Halla (30-14, 28 KO). Bardzo dobrym posunięciem – sportowo i marketingowo – byłaby zapowiadana przez Tomasza Babilońskiego chęć skonfrontowania pięściarza rodem z Wałcza z Francisco Palaciosem, który mimo zastoju, do jakiego doprowadziły dwie porażki z Krzysztofem Włodarczykiem, może zagwarantować Głowackiemu wartościowy sprawdzian umiejętności.

Czego dowiedzieliśmy się jeszcze, oglądając galę boksu zawodowego w Wieliczce? Że dobrze przygotowany do walki, „wiecznie młody” Rafał Jackiewicz (43-11-2, 21 KO) nadal może być magnesem, przyciągającym kibiców i dającym gwarancję dobrego boksu. Że  wędrówka w górę kolejnych kategorii wagowej, która od pewnego czasu staje się udziałem Michała Żeromińskiego (5-1, 1 KO), jest dla radomianina niepotrzebna. Osobiście widziałbym go występującego maksymalnie w limicie wagi junior półśredniej. Że Kamil Szeremeta (5-0, 0 KO) szybko potrzebować będzie wyższych celów niż rywalizacja z krajowymi rywalami. Na jego przykładzie dostrzegam także, że droga jaka dzieli najlepszych w Polsce amatorów (chociażby z wagi średniej) do zawodowej czołówki krajowej nie jest zbyt długa. To samo można powiedzieć obserwując sportowy rozwój Michała Cieślaka (2-0, 0 KO). Cieszy mnie również zwycięski powrót na ring Roberta Świerzbińskiego (12-2, 3 KO), którego występy w kolejnych polskich galach gwarantują dobrą jakość widowiska. Dobrze się stało, że jego niefortunny wyjazd do Kanady, nie zakończył kariery, na co wiele wskazywało po bolesnej porażce przed czasem.

plakatwieliczka

PRZED GALĄ W WIELICZCE. W KOPALNI POLEJE SIĘ KREW?

Wydaje się, że po majowej wygranej na punkty z mocno podstarzałym, lecz nadal dużo potrafiącym Oliverem McCallem, potyczka z Arturem Binkowskim nie powinna być dla Krzysztofa Zimnocha dużym wyzwaniem. 38-letni przeciwnik od lat mieszkający za Atlantykiem po 2007 roku stoczył tylko jeden, do tego przegrany pojedynek. Choć zapewnia, że należycie się przygotował, pomimo przyzwoitej wagi (100 kg przy 188 cm wzrostu) jego dyspozycja pozostaje sporą zagadką.

- Krzysiek stoczy dopiero trzecią walkę na dystansie ośmiu rund, a pojedynek z Arturem Szpilką, do którego może dojść w lutym, na pewno byłby zakontraktowany na dziesięć lub dwanaście. Pod tym względem będzie to dla niego pożyteczny sprawdzian – przekonuje Tomasz Babiloński, promotor Zimnocha i główny organizator gali w kopalni soli w Wieliczce.

- Niezależnie od tego, czy uda się doprowadzić do starcia ze Szpilką, wstępnie zaplanowaliśmy, że 26 kwietnia w Legionowie Krzysiek zmierzy się z rywalem klasą przynajmniej dorównującym McCallowi – poinformował Babiloński.

Media obiegła też wiadomość o propozycji złożonej Zimnochowi przez obóz mistrza Europy wagi ciężkiej Derecka Chisory. Do walki mogłoby dojść już 30 listopada w Londynie, lecz z wypowiedzi białostoczanina wynika, że kilka tygodni to zbyt krótki okres, aby mógł osiągnąć najwyższą dyspozycję.

W porównaniu z McCallem, Chisorą i Szpilką, Binkowski nie wydaje się dla Zimnocha dużym zagrożeniem. W ostatnich dniach, rozmawiając z mediami zrobił jednak dużo, aby niego i samej walki zrobiło się głośno. Cel udało się osiągnąć i nawet jeśli poziom pojedynku okaże się rozczarowujący, to już wiadomo, że sprowadzenie Binkowskiego do Polski będzie udany posunięciem przynajmniej z promocyjnego punktu widzenia.

PLAN GALI
waga ciężka, 8 rund: Krzysztof Zimnoch – Artur Binkowski
walka w limicie 70 kg, 8 rund: Rafał Jackiewicz – Michał Żeromiński
waga junior ciężka, 8 rund: Krzysztof Głowacki – Richard Hall (Jamajka)
waga średnia, 6 rund: Kamil Szeremeta – Daniel Urbański
waga junior ciężka, 4 rundy: Michał Cieślak – Łukasz Rusiewicz
waga średnia, 4 rundy: Robert Świerzbiński – Ismaił Tebojew

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

PRZEMEK MAJEWSKI: WALCZYŁEM NA SŁABĄ TRÓJKĘ Z MINUSEM

Ponad miesiąc minął już od ostatniego ringowego występu Przemka Majewskiego (21-2, 13 KO), który w walce o interkontynentalne pasy federacji WBA i WBO wagi średniej przegrał jednogłośnie na punkty w Danii z faworytem gospodarzy, Patrickiem Nielsenem (20-0, 9 KO).

„The Machine” w wywiadzie udzielonym Marlenie Dudzińskiej z „Nowego Dziennika” zapewnia, że na pewno wyciągnie wnioski ze sportowej lekcji, jakiej udzielił mu rywal.

- Zawsze powtarzam, że porażki bywają też częścią tego sportu i gdybym się bał przegranych, to bym nigdy nie walczył – mówi pięściarz pochodzący z podradomskiej Wierzbicy. – Do każdej walki przygotowuje się bardzo solidnie, a później daję z siebie wszystko w walce. Przegrałem, dostałem solidną lekcję boksu i wyciągnę z niej wnioski. Oceniam siebie w tym pojedynku na słabą trójkę z minusem. Popełniłem dużo błędów, dałem się wybić z mojego planu gry i zatańczyłem tak jak mi Nielsen zagrał. Pozwoliłem mu zbyt swobodnie poruszać się na ringu. On się cały czas cofał i uciekał naokoło, ja powinienem odciąć ring i złapać go w narożniku i tam mocniej przycisnąć kombinacjami – ocenia Majewski.

Zapytany o ewentualną dłuższą przerwę w boksowaniu, Przemek zapowiedział, że decyzji o powrocie do bokserskiej rywalizacji jeszcze nie podjął.

- Regeneruje swoje siły i odpoczywam w ruchu, bo na leżąco jakoś nie potrafię. Jeżdżę na rowerze, chodzę na basen, mam również bardzo lekkie treningi bokserskie trwające około 30 minut. Niedługo zacznę pływać na dużej desce surfingowej z wiosłem – pedal board – na oceanie, zawsze chciałem tego spróbować, bo jest to bardzo dobry trening między innymi na równowagę. Zregeneruje się, i wtedy z czystą głową będę układał plany na swoją bokserską przyszłość – zakończył „The Machine”.

Źródło: Marlena Dudzińska, Nowy Dziennik

KAMIL SZEREMETA: WEJDĘ MIĘDZY LINY PO SWOJE

szeremeta01

- Nie ma mowy, abym w jakichś sposób zlekceważył Daniela Urbańskiego, mimo serii jego porażek – uważa Kamil Szeremeta, który jest faworytem walki z Urbańskim na gali „Wojak Boxing Night – Underground Show” 19 października w Wieliczce. Transmisja w Polsacie Sport i kanale otwartym tej stacji.

- Znam bilans ringowych osiągnięć Urbańskiego, wiem, że od dawna nie wygrał żadnej walki. Ale w żaden sposób go nie zlekceważę, bo to bardzo doświadczony pięściarz, z niemal 10-letnim doświadczeniem wśród zawodowców. O innych atutach mojego rywala nie będę mówił przed pojedynkiem – powiedział Kamil Szeremeta.

Białostoczanin przypomniał, że Daniel Urbański stawiał odważnie czoła takim znakomitym pięściarzom, jak obecni mistrzowie świata Gennadij Gołowkin z Kazachstanu i Zaurbek Bajsangurow z Rosji.

- Oczywiście, to było dawno, ale Daniel ma ringowy spryt i cwaniactwo. Ale nie ukrywam, że w sobotni wieczór wchodzę między liny jak po swoje, robię wszystko, aby wygrać. Nikt nie stanie na mojej drodze. Jako zawodowiec mam cztery wygrane, ale w gronie amatorów stoczyłem 200 walk – dodał Szeremeta.

Wcześniej w tym roku pokonał on Ismaila Tebojewa i Roberta Talarka. Występ w Wieliczce będzie 3 w tym sezonie.

- To będzie trudniejszy przeciwnik od dwóch wspomnianych, jeszcze raz podkreślę: bardzo doświadczony. Już w czwartek do Wieliczki przyjedzie trener Piotr Wilczewski, z którym będę analizował walki Urbańskiego przeciwko Sulęckiemu i Świerzbińskiemu. Nie chcę niczego zaniedbać w przygotowaniach. Z wagą jest nieźle, mam jeszcze 1,5 kg do zbicia, ale to żaden kłopot. Walczymy w umownym limicie 73,2 kg, czyli o 1 kilogram więcej niż zazwyczaj – powiedział Szeremeta.

W trakcie przygotowań jeździł on z Białegostoku na treningi do Dzierżoniowa i Bielawy. W pociągu spędzał po 14 godzin, ale – jak mówi – było warto.

- Postawiłem wszystko na jedną kartę, chcę ciężko pracować i osiągać sukcesy w boksie. Warunki w Bielawie nie były najłatwiejsze, ale już niebawem otworzony zostanie Gym w Dzierżoniowie. To będzie świetne miejsce do przygotowań – zaznaczył.

Oprócz Szeremety i Urbańskiego, w Wieliczce kibice i telewidzowie zobaczą m.in. Krzysztofa Zimnocha i Artura Binkowskiego oraz Krzysztofa Głowackiego i byłego mistrza świata wagi półciężkiej Richarda Halla.

ŻEROMIŃSKI GOTOWY NA WALKĘ Z JACKIEWICZEM

zerominski01

- Mam dużo więcej do zyskania, niż do stracenia, nawet gdybym przegrał z Rafałem Jackiewiczem – twierdzi Michał Żeromiński (5-0, 1 KO)  przed galą „Wojak Boxing Night – Underground Show” 19 października w Wieliczce. Transmisja w Polsacie Sport i kanale otwartym tej stacji.

- Nie chcę w przyszłości być mistrzem jakiegoś paska, który ma imponujący ringowy bilans 30-0, ale dzięki zwycięstwo ze słabymi i bardzo słabymi przeciwnikami. Od dawna liczyłem na walkę z tak utytułowanym i świetnym zawodnikiem, jak Rafał Jackiewicz – powiedział 26-letni radomianin Michał Żeromiński.

W Komorze Warszawa, znajdującej się 125 metrów pod ziemią, były reprezentant amatorskiej kadry biało-czerwonych spotka się z 36-letnim Rafałem Jackiewiczem (42-11-2, 21 KO), byłym mistrzem Europy i pretendentem do tytułu organizacji IBF.

- Nie sądzę, abym ryzykował decydując się w szóstym pojedynku na starcie z tak mocnym zawodnikiem. Nadarzyła się okazja, za co dziękuję mojemu promotorowi Tomaszowi Babilońskiemu, więc chętnie skrzyżuję rękawice z Rafałem, który prywatnie jest moim kolegą. Wchodząc między liny każdy chce wygrać, nie inaczej jest ze mną. Z pewnością mam więcej do zyskania, niż stracenia, nawet gdybym przegrał po dobrej walce – dodał Żeromiński.

Jego zdaniem, występ w Wieliczce to także szansa na pokazanie się publiczności interesującej się profesjonalnym pięściarstwem.

- W Polsce znacznie trudniej wybić się bokserom z wagi półśredniej i niższych. Znacznie łatwiej jest rywalizując w kategoriach ciężkiej i junior ciężkiej. Wiem, że muszę próbować, nie ma innej drogi – przyznał pięściarz, który łączy boks z pracą zawodową.

MIAŁ DOKOŃCZYĆ TO, CO ZACZĄŁ GOŁOTA I ZOSTAĆ MISTRZEM ŚWIATA

- Binkowski już jako junior był zarozumiały i właściwie nie słuchał nikogo, dlatego też niczego nie osiągnął. W kanadyjskiej kadrze mówili na niego „Bigmouthki”, bo ciągle gadał. Kiedyś udzielił w Toronto wywiadu dla tamtejszej Polonii, w którym powiedział, że dokończy to, co zaczął Gołota, czyli będzie mistrzem świata w trzy lata. Niezależnie od tego, w sumie to miły chłopak, z którym często grałem w tenisa – wspominał mi w 2009 roku Artura w jednej z naszych korespondencji nie żyjący już niestety były szef wyszkolenia kanadyjskiej federacji boksu amatorskiego, dr Maciej (Matt) Mizerski.

Analizując fakty i wyniki, należy oddać Arturowi Binkowskiemu, że w latach 1998-2001 był czołowym pięściarzem wagi ciężkiej w Kanadzie. Na swoim rozkładzie miał m.in. Sheldona Hintona, Arthura Cooka (tego samego, który sensacyjnie znokautował na zawodowym ringu Alberta Sosnowskiego, a następnie przegrał z Mariuszem Wachem), Davida Cadieux, czy Gino Nardariego. Stoczył także wyrównany – choć przegrany – bój z Bermane Stiverne. Najlepszym rokiem w jego karierze amatorskiej był „olimpijski” 2000 rok, kiedy boksował w finale turnieju w Tampa (uległ Calvinowi Brockowi) i wygrał kolejny turniej kwalifikacji olimpijskich w Tijuanie. W Sydney jednak po wygraniu pierwszej walki z pięściarzem z Mauritiusu, w kolejnej uległ wyraźnie (przez RSC. Outclassed – czyli wysoką przewagę punktowej) Uzbekowi Rustamowi Saidowowi.

Na zawodowym ringu zadebiutował mało szczęśliwie, remisując w listopadzie 2001 roku z Michaelem Moncriefem (w 2010 roku znokautował go jego najbliższy rywal, Krzysztof Zimnoch). Później było już tylko lepiej i po zdobyciu mało znaczącego pasa mistrza stanu Illinois, w czerwcu 2005 roku Artur stanął do walki o zawodowe mistrzostwo Kanady wagi ciężkiej. Na jego punktową porażkę z Patrice`em L`Heureux miał rzekomo krótki okres przygotowawczy (Binkowski pracował wcześniej na planie filmu „Cinderella Man”), jakkolwiek Artur kategorycznie temu zaprzeczał, twierdząc, że tylko on sam zawsze ponosi winę za swoje sportowe upadki. Wielką szansę powrotu na właściwe tory kariery zamknęła mu w październiku 2007 roku porażka, jaką poniósł z rąk Mike`a Mollo. Powrót po 5 latach, zakończony punktową przegraną z Mr. Nobody, czyli Jonte Willisem nie nastrajał optymistycznie…

Podobnie jest teraz. Wybór na rywala Zimnocha na tym etapie kariery Binkowskiego nie wydaje się być odpowiedni. Być może to po prostu jedyna „dostępna” na rynku i zarazem dobrze płatna opcja dla Artura, który przed sześcioma laty namawiał Andrzeja Wasilewskiego na to, by dał mu szanse walki z Tomaszem Boninem lub (później) z młodym Andrzejem Wawrzykiem.

Siłą Artura zawsze była słowna perswazja i szaleńcza odwaga. Tak było podczas kariery amatorskiej i w trakcie przygody z zawodowym boksem. Kilka lat temu krążyły plotki, że wspomniany Mollo wcale nie kwapił się, by wyjść do ringu, po tym jak urodzony w Bielawie pięściarz przez dłuższy czas przed ich pojedynkiem walił z całych sił pięścią w dzieląca ich szatnie ścianę i wykrzykiwał niecenzuralne groźby…

W Polsce Artur jest tak samo pewny siebie, choć jak twierdzi nie ma wcale za sobą stricte bokserskich przygotowań, nie sparował. Wszem i wobec zapowiada jednak, że wyrządzi Zimnochowi krzywdę i nawet zakończy jego karierę. Na coraz pewniej boksującym Krzysztofie, który systematycznie buduje swoją sportową formę w nadziei na wielkie walki, raczej nie zrobił większego wrażenia a walka, która zobaczymy na gali w Wieliczce może być ostatnim pięściarskim występem …Artura.

SULĘCKI PRZEJMIE PAŁECZKĘ PO MASTERNAKU?

sulecki01

W świecie boksu zawrzało – trener Andrzej Gmitruk postanowił rozstać się z hołubionym do tej pory Mateuszem Masternakiem. Zadecydował podobno nie sam wynik ostatniej walki – pierwsza w zawodowej karierze boksera porażka i utrata tytułu mistrza Europy w wadze junior ciężkiej, ale głównie względy pozasportowe. Kto w teamie Gmitruka przejmie teraz rolę sztandarowego fightera? Wszystko wskazuje na to, że utalentowany Maciej Sulęcki (15-0, 3 KO).

Obaj swoją przygodę z boksem zaczynali w Gwardii – Sulęcki w Warszawie, Masternak w tej wrocławskiej. Sulęcki przez Masternaka długo nie mógł doprosić się o szansę w teamie: – Nie mam czasu cię oglądać, szykuję teraz Masternaka! – mówił Gmitruk, gdy Sulęcki dobijał się do drzwi jego zespołu. – W końcu trener się ugiął. Pojechałem na obóz, pokazałem się na treningu i już zostałem – opowiada Sulęcki.

24-letni pięściarz otrzymał już potwierdzenie, że na gali w Ełku, 9 listopada, dostanie szansę występu w walce wieczoru. Jego przeciwnikiem będzie Łukasz Wawrzyczek (18-1-2, 2 KO). – Od poniedziałku zaczynam ostre przygotowania pod okiem Andrzeja Gmitruka – zapowiada Sulęcki.

Na gali do ringu stanąć mają także m.in.: Norbert Dąbrowski, Michał Syrowatka, Krzysztof Cieślak. W przygotowaniach do walki, obok Gmitruka, Sulęckiego wspierać będzie trener Paweł Kłak oraz przyjaciel i sponsor pięściarza, prezes B.ilo Poland, Marco Beniamino Brioschi, który sam blisko trzydzieści lat temu sięgał po tytuły w boksie amatorskim, w tym interkontynentalnego mistrza juniorów. Gala ma być transmitowana w Polsat Sport.

- Łukasz Wawrzyczek to wymagający przeciwnik, więc szykuje się ciekawa walka. Jesteśmy blisko w rankingach – w przypadku wygranej, która musi być po mojej stronie, parę punkcików podskoczę – analizuje zbliżającą się walkę Sulęcki.

ANDRZEJ GMITRUK NIE JEST JUŻ TRENEREM „MASTERA”

gmitruk01

Przegląd Sportowy opublikował wywiad Kamila Wolnickiego z Andrzejem Gmitrukiem, w którym były trener, m.in. Tomasza Adamka, Piotra Wilczewskiego i Mariusza Wacha poinformował o zakończeniu sportowej współpracy z byłym zawodowym mistrzem Europy, Mateuszem Masternakiem.

- Będzie pan dalej pracował z Mateuszem Masternakiem?
Andrzej Gmitruk: Nie, nie będę. Żałuję, że nie podjąłem tej decyzji przed walką z Grigorijem Drozdem. Zaistniało zbyt wiele okoliczności, przez które Mateusz nie był przygotowany do tego pojedynku. I pod tym względem zgadzam się z opinią Dariusza Michalczewskiego. Ale kiedy czytam zarzuty związane z tym, że trenowałem Andrzeja Gołotę do walki z Przemysławem Saletą… Darek ma chyba jakiś problem z Gołotą. Może mu wyślę jego duże zdjęcie, żeby mógł sobie co rano popatrzeć.

- Czy w pana opinii z Mateuszem Masternakiem dzieje się coś złego?
AG: Nie dotyczy to tylko przygotowań do ostatniej walki. Powiem tak: Mateusz bez mojej kontroli stał się bardziej kulturystą niż pięściarzem. To jego oficjalne wypowiedzi. Przesadził z treningiem siłowym i było to widać już w kwietniowej walce z Corbinem. To wszystko wpłynęło na zmianę techniki, zaczął zadawać ciosy bardzo szeroko, a poza tym, spadła mu siła ciosu. Większość dziennikarzy pytała mnie dlaczego tak się rozrósł. A ja jako trener nie miałem na to wpływu. Starałem się stosować ćwiczenia na zwiększenie ruchliwości tułowia, ale nie dało się wiele zrobić.

- Jak to możliwe, że pan jako trener główny nie ma wpływu na przygotowania zawodnika? Przecież to niepoważne.
AG: Zdarzają się takie sytuacje. Mateusz lubi sam decydować o wielu sprawach i tak było teraz. Otrzymałem na przykład informacje, że jedziemy do Berlina, bo „taki jest plan”. Pamiętam przygotowania z Tomkiem Adamkiem do walki z O’Neillem Bellem. Niewielu dawało szanse Tomkowi, ale zamknęliśmy się w sali treningowej w Wiśle na pięć tygodni, sprowadziliśmy sparingpartnerów i pracowaliśmy po cichu. To dowód, że ja wiem jak przygotować zawodnika. Teraz, w Berlinie, widziałem mnóstwo ludzi, których nawet nie znam.

- Mateusz Masternak to pana trenerska porażka?
AG: W pewnym sensie. Zabrakło mi twardości i nie chodzi tylko o trening fizyczny, a także sprawy mentalne. Dzisiaj uważam, że błędem była konferencja prasowa dwa dni przed wylotem do Moskwy czy sugerowanie zawodnikowi zmiany trenera w takim momencie! A przecież wiem, że były jeszcze rozmowy o tym, żeby Mateusz przeprowadził się do Niemiec i zmienił wizerunek promocyjny. Powiedziałem mu, że w wieku 26 lat jest na to za późno. Taki Marco Huck wyjechał przecież do Niemiec znacznie wcześniej. Sugerowałem więc, że jeśli będzie wygrywał jak bracia Kliczko to obroni się w Niemczech klasą sportową. Poza tym, dzisiaj spojrzenie na sportowych emigrantów w Niemczech jest zupełnie inne niż w czasach kiedy walczył Dariusz Michalczewski.

- Co dalej z Masternakiem? Do tej pory wielu uważało, że jesteście zgodną parą.
AG: Ale ja nic do Mateusza nie mam i nie sądzę też, żeby on miał do mnie. Mamy dla siebie wzajemny szacunek, bo to inteligenty chłopak. Miewaliśmy inne zdania, ale to przecież normalne. Wierzę, że wróci silniejszy, ale już beze mnie. Ten autobus jedzie dalej, ale Andrzej Gmitruk właśnie z niego wysiadł.

źródło: Przegląd Sportowy, przegladasportowy.pl

MASTERNAK POKONANY PRZED CZASEM PRZEZ DROZDA

master01

Mało kto w Polsce spodziewał się, że doświadczony Rosjanin Grigorij Drozd (37-1, 26 KO) będzie dzisiaj w stanie nawiązać równorzędną walkę z czyniącym systematyczne postępy zawodowym mistrzem Europy, Mateuszem Masternakiem (30-1, 22 KO). Niestety zapowiedzi pretendenta o znakomitej dyspozycji, jaką wypracował na specjalnym miesięcznym obozie przygotowawczym potwierdziły się w ringu i po zaciętym pojedynku, który przez większą częśc wyglądał jak bój na wyniszczenie, zwycięstwo przez TKO zanotował Drozd, odbierając wrocławianinowi pas mistrzowski.

Spokojny, z obu stron badawczy, techniczny boks oglądaliśmy tylko w pierwszym starciu. Począwszy od 2. odsłony znany z ofensywnego stylu walki Grigorij ruszył odważniej na Polaka i po jednej z akcji, po uderzeniu prawym sierpem rozciął mu łuk brwiowy. Kontuzja na pewno miała negatywny wpływ na samopoczucie i taktykę „Mastera”, który zaczął boksować na wskroś ofensywnie, szukając mocnych wymian, a więc w stylu, jaki Rosjanin lubi najbardziej. Pierwszym poważniejszym ostrzeżeniem dla Polaka była akcja Drozda z 7. rundy, po której Mateusz wyraźnie zachwiał się na nogach i był w kryzysie. W kolejnych rundach znakomicie fizycznie przygotowany do walki Rosjanin ani na moment nie odpuszczał, będąc ciągle w ofensywie, zaś Masternak ambitnie stawiał mu czoła, karcąc go od czasu do czasu. W 11. rundzie pretendent znów niebezpiecznie trafił „Mastera” lewym sierpowym, po czym zaczął bezkarnie obijać go aż do momentu przerwania pojedynku przez arbitra, który – nomen omen – dość szybko uznał, że przewaga była już na tyle wyraźna, że zagrażała zdrowiu Mateusza.

ARTUR BINKOWSKI: „KAŻDĄ MOJĄ WALKĘ TRAKTUJCIE JAKBY BYŁA OSTATNIA”

Artura Binkowskiego (16-3-3, 11 KO) poznałem w maju 2007 roku podczas jedynego – jak dotąd – jego występu na polskim ringu podczas gali bokserskiej w Katowicach, na której walką wieczoru było rewanżowe starcie Krzysztofa Włodarczyka ze Steve`em Cunninghamem. Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, który w kuluarach „Spodka” paradował w czapce bejsbolowej z napisem „Brzydal” pokonał wówczas przez TKO w 7. starciu wyraźnie słabszego fizycznie Toto Mubengę z DR Kongo. Była to jak się okazało ostatnia wygrana walka przez Artura, który 19 października w Wieliczce skrzyżuje rękawice z Krzysztofem Zimnochem (16-0-1, 11 KO).

Nie ukrywam, że z całym szacunkiem dla zawodowej kariery Binkowskiego, bardziej zainteresowany byłem wówczas jego dokonaniami amatorskimi i postanowiłem porozmawiać o początkach jego kanadyjskiej przygody z boksem oraz przygodzie filmowej, bo jak pięściarscy kibice zapewne pamiętają, Artur wystąpił na planie filmu Rona Howarda, „Cinderella Man”, gdzie krzyżował rękawice z Russellem Crowe`em.

- Zacznijmy nietypowo. Czy to prawda, że przygodę z boksem rozpocząłeś na ulicy?
Artur Binkowski: Tak. Jako imigrant musisz w tym kraju uważać na siebie. Nie dlatego, że Kanada to państwo pełne chuliganów, lecz np. w szkole, jako gówniarz każdy szuka jakiejś zaczepki. No i dzieciaki szukają jakiejś owcy. A jako nowo przybyły do Kanady ubierasz się na początku trochę inaczej i mówisz słabo po kanadyjsku (nie angielsku, bo oni tutaj sami nie stosują pełnej gramatyki angielskiej) a tym bardziej nie znasz słów wymawianych w slangu (oni mówią trochę jak nowojorczycy – mają prawie inny język)

- Pochodzisz z rodziny o sportowych tradycjach. Twój dziadek, Józef Grzelczyk, był bokserem Górnika Wałbrzych, założycielem sekcji bokserskiej klubu Bielawianka Bielawa, natomiast mama trenowała lekkoatletykę. Jak najbliżsi zapatrywali się na Twoją bokserską pasję?
AB: Ze strony najbliższej rodziny przez całą karierę amatorską nie miałem wielkiego wsparcia. Ze 100 walk amatorskich moi rodzice byli może na 5-ciu. Z jednej strony byli zalatani (praca, praca i jeszcze raz praca) a z drugiej odradzali mi boks, tym bardziej wtedy, kiedy sam zadecydowałem o przejściu na zawodowstwo. To było krakanie. Ale nic to! Jestem taki, jaki jestem. Nigdy nie godziłem się i nie zgodzę ze wskazówkami innych (nawet rodziny). Życiowych wyborów dokonuję tylko i wyłącznie ja!

- Porozmawiajmy o Twojej karierze amatorskiej. Jaki jej moment uważasz za najważniejszy?
AB: Proste – wyjazd na olimpiadę.

- Jaki miałeś amatorski rekord? Wg. moich notatek stoczyłeś sporo walk ze znanymi zawodnikami, m.in. z challengerem do tytułu mistrza świata wagi ciężkiej, Calvinem Brockiem (w 2000 r. w Tampa podczas kwalifikacji olimpijskich). Pamiętasz okoliczności tamtej ringowej potyczki?
AB: Walk amatorskich miałem trochę ponad 100. Z Calvinem Brockiem rzeczywiście zmierzyłem się w Tampa. Walka była bardzo wyrównana, ale nie według zapisu komputera. Naciskałem go do końca, a jedyne co poczułem to jego lewy sierp.

- Przez długi czas trenowałeś pod okiem Arnie Boehma, potem Evertona McEwana. Teraz jesteś podopiecznym Adriana Teodorescu. Jak oceniłbyś pracę tych szkoleniowców? W czym pomogli Ci najbardziej?
AB: Adriana i Evertona znam od początku mojej kariery amatorskiej. Ten pierwszy pomógł mi wygrać seniorskie mistrzostwa Kanady i zakwalifikować się na olimpiadę w Sydney.

- Boehm i Teodorescu trenowali słynnego Lennoxa Lewisa. Kilka lat temu byłeś przez tego ostatniego zapraszany na sparringi? Jakich lekcji boksu udzielił Ci ówczesny mistrz świata wagi ciężkiej?
AB: Z Lennoxem sparowałem jak byłem jeszcze amatorem. Teraz na pewno biję znacznie mocniej. A sam Lennox? Byłem u niego trzykrotnie (tzn. on przygotowywał się do trzech różnych walk). Gdy pojechałem po raz trzeci, to zafundował mi wycieczkę do Londynu na walkę z Francois Bothą, „Białym Buffalo” z RPA. Musze Ci powiedzieć, że Lennox to bardzo konkretny gość. Milioner ale przy tym bardzo normalny, z którym da się pogadać. Zaczynał karierę bokserską w tym samym klubie jak ja, w Kitchener, pod okiem Arniego Boehnm. W sparringach z jednej strony mnie nie oszczędzał, bo kilkakrotnie huczało mi w głowie, ale zdaję sobie sprawę, że wtedy gdyby chciał mi urwać głowę, to prawdopodobnie byłby w stanie to zrobić. Pamiętam innych czarnoskórych sparringpartnerów, którzy wchodzili z nim do ringu i chcieli go rozłożyć. Jednym z nich był Jeremy Williams, dobry pięściarz, sporo mniejszy od Lennoxa. To był taki wariat, że sam na siebie krzyczał przed sparringiem, po to, by się dodatkowo extra zmotywować. Nieraz więc i Lennoxowi główka …latała.

- Lennox Lewis jest dla wielu pięściarzy bokserskim wzorem? Jeśli nie on, to kto wywarł na Twój boks największy wpływ?
AB: Nikt inny, tylko ja. Zawsze lubiłem ciężki wysiłek i ból. Boks jest tą dyscypliną, którą wielu ludzi chciałoby uprawiać ale większość z nich nie ma ani charakteru, ani silnej woli – czyli dokładnie tego, czego ten sport wymaga. Jeżeli patrzysz tylko na finansową stronę boksu, tak jak to robi wiele osób, to też jest to całkowitą pomyłką. Jedynie kilkunastu pięściarzy z wszystkich kategorii robi na tym sporcie konkretne pieniądze. Największe robią rzecz jasna promotorzy, z których zresztą większość nigdy nie postawiła nogi w ringu.

- Nie mogę nie zapytać Cię o Bielawę. Tam się urodziłeś, chodziłeś do szkoły, masz tam rodzinę i kolegów ze szkolnych czasów, jesteś osobą niezwykle popularną…
AB: Bielawa to zwykłe, ciche miasteczko leżące nieopodal Gór Sowich, ale to jest zarazem jedyne miejsce na świecie, które mogę nazwać swoim domem. Tam się urodziłem, stamtąd pochodzę i do dzisiaj utrzymuję kontakt z chłopakami. Jeżeli potrzebujesz szybkiej pożyczki lub chcesz mieć duże plecy, to Ci załatwię. Chłopaki z Bielawy dobrze sobie z tym radzą.

- Otrzymałeś nagrodę Polonijnego Sportowca Roku 2002. W jaki sposób, w tak krótkim czasie, zbudowałeś tak wielką popularność?
AB: Polacy na ogół mnie lubią, zarówno oglądać w ringu, jak i słuchać. Bo jak biję,  to tak aby bolało a jak mówię, to prosto z mostu.

- W 2003 r. pewni ludzie z Hollywood sprawili,że na boczny tor odstawiłeś sportową rywalizację. Czy swój udział w zdjęciach do filmu Rona Howarda „Cinderella Man” postrzegasz dzisiaj tylko przez pryzmat zarobionej tam kasy? Może były jednak także inne korzyści z tego płynące?
AB: W „Cindarella Man” dosyć dobrze mi poszło, no i co najważniejsze, nie skrzywdziłem Russella, czego filmowcy się nieco obawiali. Dzięki temu moje nazwisko już na zawsze będzie się kojarzyło z boksem. Wygląda na to, że będą do mnie w przyszłości częściej dzwonić z Hollywood, tak jak to miało miejsce 6 miesięcy temu, kiedy zaproponowano mi małą rolę w „Ressurecting the Champ” (też film związany z boksem) z Samuelem L. Jacksonem w roli głównej, który niedługo będzie można zobaczyć w kinach.

- Czy to prawda, że ostatecznego wyboru filmowego Griffina dokonał sam Russell Crowe? Jakie były Wasze wzajemne relacje na planie i poza nim?
AB: Tak. Russell to spoko gość. Trochę dziwny, ale mimo wszystko dość normalny jak na na człowieka, który zarobił tyle milionów dolarów i jest tak popularny.

- Filmowy boks to przede wszystkim umiejętności markowania ciosów, artystycznych upadków na deski ringu, powolnego, spektakularnego wstawania i podnoszenie rąk gotowych do dalszej walki. Jak sobie z tym poradziłeś?
AB: Bez problemu. Pamiętaj, że jestem piękny, gładki, no i z Bielawy!

- Wspomnieliśmy już, że W 2005 r. przegrałeś pojedynek o tytuł zawodowego mistrza Kanady z Patrice L’Heureux. Słyszałem, że w pewnym sensie „współwinnym” tej porażki był …Russell Crowe. To prawda, że zaraz po zakończeniu zdjęć do filmu poprosił Cię o to, byś przed premierą, dla celów reklamowych, stoczył jakąś poważną walkę?
AB: Bez komentarza. Za wszystko w moim życiu odpowiada tylko Binkowski.

- Kilka lat temu pewien polski tabloid zacytował Twoją wypowiedź, z której wynikało, że jesteś w stanie pokonać każdego polskiego ciężkiego i sięgnąć po tytuł zawodowego mistrza Polski. Nadal tak uważasz?
AB: Nie myślę teraz o tym. Kilka lat temu rzeczywiście chciałem walczyć z Tomkiem Boninem. Uważam, że na 100% byłaby to zajebista walka, zarówno wtedy, jak i prawdopodobnie dzisiaj. Andrzej Wasilewski nie widział jakoś w tym sensu, potencjalnej kasy lub ryzyko dla Tomka było wówczas za wysokie. Moim zdaniem jedyną konkretną walką w karierze Tomka był pojedynek z Audleyem Harrisonem. Widziałem ją i uważam, żę znakomicie mu poszło. Ta walka to przykład bokserskiej niesprawiedliwości w boksie. Wszyscy widzieli, że Bonin tak skutecznie atakował Audleya, że brytyjski sędzia zatrzymał walkę z obawy o porażkę Harrisona!

- Chciałbyś coś przekazać polskim kibicom?
AB: Każdą moją walkę traktujcie jakby była ostatnią, jak biję i wygrywam cieszcie się za mną, a jeśli czasem to mnie będą bić to nigdy mnie nie żałujcie – bo sam sobie ten los wybrałem  i pamiętajcie, że jakkolwiek by w tym ringu nie było, zawsze walczę do końca!!!

DROZD SPECJALNIE PRZYGOTOWANY DO BOJU Z „MASTEREM”

5 października w Moskwie podczas tej samej gali boksu zawodowego, na której zmierzą się Władimir Kliczko (60-3, 51 KO) i Aleksander Powietkin (26-0, 18 KO) dojdzie do rywalizacji Mateusza Masternaka (30-0, 22 KO) z Grigorijem Drozdem (36-1, 25 KO), którego stawką będzie pas mistrza Europy (EBU) wagi junior cięzkiej, w którego poisadaniu jest „Master”. Dla Rosjanina będzie to wielka szansa wyjścia z cienia, w którym znalazł się 7 lat temu w wyniku niespodziewanej porażki z Firatem Arslanem.

- Jak dotąd, przez lata kariery, nie przygotowywałem się do swoich walk w jakiś szczególny sposób. Po prostu przed każdym pojedynkiem bardzo ciężko pracowałem, podporządkowując wszystko reżimowi treningu. Każdą kolejną walkę traktowałem jakby była najważniejsza w moim życiu. Teraz, oczywiście, moje przygotowania były nieco inne. Spędziliśmy cały miesiąc w górach, by w ciszy i spokoju stworzyć zgrany zespół trenerów, lekarzy i masażystów itp. Zrealizowaliśmy wszystkie zadania, słowem wszystko zostało zapięte na ostatni guzik – mówi Rosjanin zapytany o to jak przebiegał jego obóz przygotowawczy.

Grigorij potwierdził, że pojedynek z niepokonanym ‚Masterem” będzie kluczowy dla dalszej kariery, być może nawet najważniejszy w życiu:

- Z pewnością tak właśnie będzie. Ogólnie rzecz biorąc, już sam udział w gali, na której walczyć będą w walce wieczoru Powietkin i Kliczko to wielkie wyróżnienie. Pojedynek z Masternakiem będzie sprawdzianem moich możliwości. Nie jest przy tym istotne, że walczę o pas mistrza Europy, ale to, że zmierzę się w ringu z niepokonanym przeciwnikiem, za którym stoją niemałe już sukcesy – kontynuuje Drozd.

Dziennikarzom, którzy w tło walki Masternak-Drozd próbowali wpisać niedawne rywalizacje polsko-rosyjskie (Powietkin-Wawrzyk i Włodarczyk-Czakijew), Grigorij wyjaśnił, że nie ma dla niego znaczenia jakiej narodowości jest jego przeciwnik.

- Też czytałem o tym w Internecie, ale muszę niektórych rozczarować – mam prostą filozofię: w ringu zawsze staje dwóch pięściarzy i nie ma żadnego znaczenia z jakiego są kraju. Dla mnie zawsze najważniejsze jest zwycięstwo i styl w jakim się o nie walczy – zakończył pretendent do tytułu mistrza Europy.

„DIABLO” ZAMIERZA WYSŁAĆ SOSNOWSKIEGO NA EMERYTURĘ

diablo01

„Przegląd Sportowy” na swojej stronie internetowej opublikował wywiad Kamila Wolnickiego z mistrzem świata WBC wagi junior ciężkiej, Krzysztofem Włodarczykiem (48-2-1, 34 KO), w którym „Diablo” prowokuje byłego zawodowego mistrza Europy wagi ciężkiej,  Alberta Sosnowskiego (47-6-2, 28 KO), by ten stanął z nim oko w ringu. Byłby to zarazem debiut jedynego aktualnie polskiego zawodowego mistrza świata w „królewskiej” dywizji. Przypominamy, że Krzysztof kolejny pojedynek stoczy 6 grudnia podczas gali boksu zawodowego w Chicago, podczas której zmierzy się (po raz trzeci w karierze) 44-letnim Włochem Giacobbe Fragomenim (31-3-2, 12 KO).

- Coraz więcej mówi się o kolejnej pana walce, w wadze ciężkiej. Rywal Albert Sosnowski. On się jeszcze nadaje?
Krzysztof Włodarczyk: Mam nadzieję, że ma jaja, weźmie się do roboty i zacznie się przygotowywać do naszego pojedynku! Wchodzę do ringu, żeby wygrać, ale chciałbym też poboksować. Nie z cieniem, a silnym zawodnikiem. I liczę na takiego Alberta.

- Ostatnio prezentował się średnio. I wielu wysyłało go nawet na emeryturę.
KW: A ja czytałem wywiad, w którym mówił, że chce pokazać moc i udowodnić, że nie jest stracony. Wszystko zależy od niego. Czy potrafi się jeszcze spiąć? Jeśli tak, to pokaże fajny boks. Gdyby jednak myślał tylko o wypłacie, to nic z tego nie będzie.

- I wtedy pan go wyśle na emeryturę.
KW: Ostatecznie.

- A chciałby pan? Zawsze pan powtarzał, że bardzo go szanuje.
KW: I nic się nie zmieniło. Ciągle wyjątkowo go szanuję. W ringu jednak nie ma litości. On dla mnie też by nie miał. Ja natomiast postaram się zrobić to, co chcę, bezboleśnie. Da się tak, naprawdę się da.

Recent Entries »