Tag Archives: Krzysztof Zimnoch

SZYMAŃSKI, SĘK, ZIMNOCH I WERWEJKO NA TARCZY. WYGRANE ŁASZCZYKA, ŚLUSARCZYKA, GARDZIELIKA W RADOMIU

gala_radom2019

W walce wieczoru gali MB Boxing Night 6 w Radomiu Patryk Szymański (20-3, 10 KO) został zdominowany i pokonany przed czasem przez Andrieja Welikowskija (15-2-1, 9 KO), który górował właściwie w każdym elemenice rzemiosła i był dużo odporniejszy na ciosy.

Szymański w pierwszej akcji trafił prawym prostym, a potem zaczął celować lewym sierpowym na korpus. Ukrainiec zaczął jednak kontrować mocnym lewym sierpowym i chyba zranił Polaka. Welikowskij kontynuował ciekawe akcje w drugej rundzie, szukając różnych rozwiązań. Kończył zazwyczaj lewym sierpowym i coraz bardziej dominował. Szymański boksował schematycznie – miał swoje momenty, trafił m.in. lewym sierpowym, ale walka nie układała się po jego myśli. W trzecim starciu Welikowskij rozbijał już Polaka, spustoszenie siał zwłaszcza jego prawy. Szymański się trzymał i odpowiadał pojedynczymi trafieniami, lecz obficie krwawił jego nos i sytuacja podopiecznego Gusa Currena wyglądała coraz gorzej. Ukrainiec okazał się zawodnikiem wszechstronniejszym, umiejętnie balansował i kontrował, a także dobrze pracował na nogach. Koniec nastąpił w rundzie czwartej, gdy precyzyjna akcja zakończona kolejnym lewy sierpowym i prawym w okolice ucha posłała Polaka na deski. Patryk jakoś wstał, ale sędzia słusznie przerwał walkę, nie chcąc przesadnie narażać zdrowia zawodnika.

Shawndell Winters (13-2, 12 KO) pokazał się już w tym roku polskim kibicom z dobrej strony na gali w Katowicach, ale przegrał z Nikodemem Jeżewskim. Dziś Amerykanin wystąpił w wadze ciężkiej i pokonał przed czasem słabo przygotowanego Siergieja Werwejkę (11-3, 7 KO). Obaj zaczęli spokojnie i konsekwentnie, rozpoznając sytuację. Werwejko szedł do przodu za lewym prostym, Winters krążył wokół niego i czekał na okazję do ataku. Obaj trafili kilka razy lewymi prostymi i udali się do narożników. Drugą odsłonę Winters rozpoczął dynamiczną kombinacją, trafiając prawą ręką po lewym prostym. Chwilę później Amerykanin znów huknął prawą ręką i chyba zranił Werwejkę, ale nie poszedł za ciosem. Winters doskakiwał i kontrolował walkę, Werwejko nie miał wiele do powiedzenia, choć pod koniec rundy próbował się zerwać. Trzecia runda była szarpana, z obu stron brakowało czystych akcji. Siergiej doszedł do siebie i zaczął wreszcie pracować lewą ręką z większą precyzją (trafił przede wszystkim mocnym, bezpośrednim lewym sierpowym), co zapewniło mu zapewne zwycięstwo w tej odsłonie. Czwarta runda to znów sporo chaosu i przepychanek, w których lepiej czuł się zwinniejszy Winters, trafiając przede wszystkim prawą ręką. Werwejko odgryzał się lewymi sierpowymi, lecz dążenie do walki w półdystansie wyraźnie mu nie służyło. Siergiej próbował w piątej rundzie uruchomić wreszcie prawą rękę, ale to Winters trafił nią naprawdę mocno z doskoku i zranił Werwejkę, który zaczął słaniać się na nogach. Mimo wszystko zdołał się jakoś pozbierać i pod koniec rundy znów ruszył do ataku, trafiając prawym podbródkowym. Z kolei w rundzie szóstej Werwejko trafił kilka razy lewym sierpowym i wciąż był w grze, ale dał się złapać kontrą prawą ręką po odchyleniu. Padł na deski, zdołał wstać i został zasypany ciosami, przed nokautem uratował go gong. Po przerwie miał miękkie nogi, a Winters mądrze zaczynał akcje z dołu, by kontynuować bombami na górę. W końcu z narożnika Werwejki poleciał ręcznik na znak poddania i Robert Gortat przerwał walkę.

Sebastian Ślusarczyk (7-0, 5 KO) odniósł najważniejsze zwycięstwo w swojej dotychczasowej karierze, nokautując doświadczonego Dariusza Sęka (28-6-3, 10 KO). Sęk w swoim stylu zaczął od szachowania prawym prostym, do którego dokładał sporą ruchliwość. Odwrotna pozycja sprawiała Ślusarczykowi kłopoty, przyjmował lewe proste na dół, był również trafiany na głowę. W końcu wystrzelił celnym lewym sierpowym i do końca rundy starał się atakować, lecz prezentował zbyt słabą pracę nóg, by zagrozić rywalowi. Doświadczenie i umiejętności Sęka robiły swoje w drugiej rundzie, ale wyglądał na coraz bardziej zmęczonego. Ślusarczyk zaczął regularnie trafiać lewymi sierpowymi i walka się wyrównała. W trzeciej odsłonie napór Ślusarczyka zaczął robić na Sęku wrażenie. Serie ciosów w różnych płaszczyznach – od mocnych prawych, przez uderzenia na korpus, do lewych sierpowych – dochodziły celu i szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę młodszego zawodnika. Ślusarczyk nie przygotowywał swoich akcji najlepiej w czwartej odsłonie, ale jego młodość, siła i ambicja pchały go do przodu. Zaczynała jednak zawodzić kondycja, a Sęk stopniowo przełamywał kryzys i wracał do gry. Pod koniec starcia został natomiast zraniony ciosami z prawej ręki na dół i na górę. W piątej rundzie Ślusarczyk złapał drugi oddech i kontynuował natarcie, trafiał lewym i prawym sierpowym, zamknął Sęka w narożniku, zasypał go ciosami i ciężko znokautował.

Jeden z najciekawszych polskich zawodników ostatniej dekady, Kamil Łaszczyk (27-0, 9 KO) pokonał wysoko na punkty Aleksandra Jegorowa (20-3-1, 10 KO) i pokazał, że duży talent idzie obecnie w parze z naprawdę niezłą formą. Kamil wdał się na początku w dość ryzykowną wymianę, ale chwilę później zaznaczył przewagę szybkości ładnymi akcjami prawą ręką. Wciąż jednak odsłaniał się w półdystansie i Jegorow regularnie lokował niebezpieczne prawe sierpowe. Pod koniec rundy Łaszczyk trafił mocnym prawym na dół, ale Jegorow zakończył pierwszą odsłonę natarciem. W pierwszej akcji drugiej rundy Polak huknął celną kombinacją. Potem rozluźnił się i trafił kilkoma mocnymi ciosami, m.in. lewym sierpowym na dół i prawym z góry. Niestety doznał rozcięcia prawego łuku brwiowego, zresztą twarz Jegorowa również krwawiła. Łaszczyk naprawdę dobre momenty przeplatał słabymi, a Jegorow wciąż pozostawał w grze. Podwójny i potrójny lewy prosty Łaszczyka i różnicowanie siły ciosu ”robiły robotę” w trzeciej i czwartej odsłonie. Polak szachował Ukraińca, choć nie chciał lub nie potrafił do końca uruchomić nóg i walka wyglądała momentami chaotycznie, także ze względu na niewygodny styl Jegorowa. Łaszczyk miał kapitalną końcówkę czwartej rundy, gdy trafił kilkoma sierpowymi w różnych płaszczyznach i zranił Ukraińca prawym podbródkowym. Można powiedzieć, że Jegorow został uratowany przez gong. Lewy na górę-prawy na korpus i bezpośredni prawy-lewy sierpowy po zejściu to dwie akcje, które często widzieliśmy w wykonaniu Łaszczyka, który rozwinął w piątej rundzie skrzydła i pokazywał naprawdę ciekawy boks. Ranił Jegorowa głównie bombami na korpus. Totalna dominacja Łaszczyka trwała w szóstej odsłonie, gdy Jegorow wielokrotnie zginał się z bólu, ale zdołał jakoś przetrwać. Kamil trochę za bardzo podpalał się w rundzie siódmej, Jegorow dużo klinczował i uchronił się przed nokautem, przyjmując po drodze kolejne mocne ciosy – od uderzeń z bliska na korpus, przez prawe proste (w kombinacjach i bezpośrednie) do sierpowych na głowę. Podobny przebieg miała ostatnia runda, pod koniec której Łaszczyk znów był blisko skończenia przed czasem po serii sierpowych. Po ostatnim gongu sędziowie byli niemal jednomyślni (79-73 i dwa razy 80-72).

- Tutaj w Radomiu upadłem i tutaj chcę się podnieść – mówił przed tym startem Krzysztof Zimnoch (22-3-1, 15 KO). Ale Radom mu nie służy, a Krzysztof Twardowski (6-2, 4 KO) wysłał go chyba na sportową emeryturę. W pierwszej rundzie Zimnoch ustawiał przeciwnika lewym prostym, ale to Twardowski zadał najmocniejszy cios – prawy krzyżowy w akcji prawy na prawy. Na początku drugiego starcia Twardowski zranił faworyta prawym krzyżowym na szczękę. Widział, że Zimnoch się zachwiał, więc doskoczył do niego, władował przy linach kilka kolejnych mocnych bomb i zamroczonego Zimnocha przed ciężkim nokautem uratował sędzia Arek Małek. Dla Zimnocha, kiedyś naprawdę dobrego amatora i zawodowca, był to powrót po ciężkim nokaucie z rąk Joeya Abella ponad dwa lata temu. Zbił kilogramy do kategorii junior ciężkiej, ale niestety czas płynie nieubłaganie. I jego czas w poważnym boksie właśnie się skończył…

Rok trwała przerwa Kamila Gardzielika (10-0, 3 KO) od startów. W tym czasie nie zardzewiał i pewnie ograł niepokonanego dotąd Mikolaja Kuzmickiego (11-1, 9 KO). Kamil zaczął spokojnie, ale kontrolował przeciwnika lewym prostym. W drugiej rundzie poczęstował rywala efektownym prawym podbródkiem, choć nie włożył w ten cios siłę i nie zrobił nim większej krzywdy. Po przerwie do swojego arsenału dodał uderzenia na korpus, co na dłuższym dystansie ma spore znaczenie. Przewaga Polaka wzrastała i nie podlegała dyskusji, a jedyne do czego można było się przyczepić, to brak zmiany tempa i ponowień. Ale on chyba chciał po prostu poboksować parę rund więcej po bardzo długiej przerwie. W siódmym starciu ruszył nieco agresywniej i szczególnie jego haki po dole robiły na przeciwniku wrażenie. Ambitnie jednak walczył o przetrwanie, a czasem nawet szukał szczęścia w jakimś obszernym sierpie. Sędziowie punktowali 79:73 i dwukrotnie 80:72, oczywiście na korzyść Gardzielika.

Mający ostatnio gorszy okres Kamil Młodziński (12-5-4, 6 KO) pokonał Jakuba Dobrzyńskiego (4-3, 1 KO). Już na początku zaiskrzyło. Pod koniec drugiej minuty Kamil trafił prawym krzyżowym na szczękę, zamroczonego rywala trafił jeszcze krótkim lewym sierpem i zaliczył dodatkowy punkt za nokdaun. Kuba doszedł do siebie i w drugiej oraz trzeciej odsłonie nawiązał wyrównaną walkę, jednak w końcówce czwartej znów był w poważnym kryzysie. Młodzińskiemu wygraną przed czasem zabrał chyba gong na przerwę, a minuta odpoczynku starczyła Dobrzyńskiemu na regenerację. Dobrzyński w ostatnich sześciu minutach znów nawiązał równą walkę, jednak nie zdołał odrobić strat. Sędziowie punktowali 58:55, 59:54 i 58:55 – wszyscy na korzyść Młodzińskiego.

źródło: bokser.org

ZIMNOCH I SOSNOWSKI ZNOKAUTOWANI W RADOMIU. „KOSIARZ” ZDAŁ KOLEJNY TEST

zimnoch abell

Na pewno nie tak Krzysztof Zimnoch (22-2-1, 15 KO) wyobrażał sobie potyczkę z Joey’em Abellem (34-9, 32 KO). Polak od początku walki był w ringu mocno pogubiony i został brutalnie znokautowany już w trzeciej rundzie. Według wielu ekspertów kluczem do zwycięstwa Zimnocha miało być przetrwanie pierwszej części walki i uniknięcie potężnych ciosów Amerykanina. Czym później, tym miało być dla Krzyśka łatwiej. Niestety, Polak już w pierwszej rundzie dał się zaskoczyć kilkoma potężnymi, obszernymi sierpami, po których o mało nie wylądował na macie. Właściwie tylko gong sprawił, że walka nie zakończyła się dla naszego zawodnika już w inauguracyjnym starciu. W drugiej rundzie nadal to Abell dzielił i rządził między linami, zaś Krzysiek koncentrował się na defensywie, która niestety była dziurawa jak szwajcarski ser. Nieco lepiej zaczęła się dla Krzyśka runda trzecia – Polak w końcu uspokoił walkę, uderzał ciosami prostymi i wydawało się, że nieco odzyskał kontrolę nad ringowymi wydarzeniami. Niestety, na minutę przed gongiem Abell ponownie wstrząsnął Zimnochem potężnym prawym sierpowym i tym razem nie wypuścił już okazji z rąk – rzucił się szaleńczymi ciosami na półprzytomnego Polaka, brutalnie go nokautując. Co dalej? Wygląda na to, że z planowanej na grudzień walki z Arturem Szpilką nici…

To był najtrudniejszy test w całej zawodowej karierze Przemysława Runowskiego (16-0, 3 KO). „Kosiarz” był w sporych opałach, ale przetrwał kryzys i ostatecznie pokonał na punkty lepszego niż oczekiwano Twahę Kiduku (11-2, 7 KO). Pierwsza runda była jeszcze bardzo wyrównana, ale w drugiej doszło do niespodzianki – reprezentant Tanzanii trafił potężnym prawym sierpowym, dołożył kolejny sierp i Przemek osunął się na matę ringu. Polak wstał, ale przez chwilę był „podłączony”. W trzeciej rundzie Runowskiemu udało się jednak zmazać złe wrażenie z poprzedniego starcia – tym razem to on trafił kilkoma mocnymi uderzeniami, po których pod Kiduku ugięły się nogi. „Kosiarz” nieustannie atakował przez dwie kolejne minuty, lecz jego oponent imponował odpornością. Pierwsze rundy tego pojedynku były dla naszego pięściarza bardzo trudne, ale z czasem Runowski zaczął przejmować kontrolę nad walką. Co prawa Kiduku ciągle był groźny i szukał szczęścia szczególnie w mocnym prawym sierpowym, ale to Polak górował w ringu dobrą pracą na nogach i większymi umiejętnościami technicznymi. Ostatecznie po ośmiu rundach Przemek zasłużenie zwyciężył na kartach wszystkich sędziów – 77-74, 78-74, 77-74.

Wydawało się, że Sergiej Werwejko (7-1, 5 KO) został rzucony w Radomiu na zbyt głębokie wody, tymczasem Ukrainiec przez cztery rundy naprawdę dobrze radził sobie z rutynowanym Nagym Aguilerą (20-10, 14 KO), ostatecznie zwyciężając go przez techniczny nokaut w czwartej rundzie. Okoliczności samego przerwania pojedynku były jednak dość kontrowersyjne. Ukrainiec zaczął walkę bardzo dobrze. Spokojnie operował ciosami prostymi i co ciekawe sprawiał wrażenie szybszego od swojego rywala. W drugiej rundzie Sergiej uderzył oponenta trzykrotnie w tył głowy, co wyraźnie poirytowało Aguilerę, który w odpowiedzi ruszył do zdecydowanego ataku. Ofensywa „Dominikańskiego dynamitu” trwała jednak tylko chwilę, potem znowu to Ukrainiec był stroną nacierającą. I dodajmy, że ciosy Werwejki były mocne oraz bardzo często celne. Werwejko nawet przez chwilę pojedynku nie był zagrożony i pewnie wygrał pierwsze rundy, punktując nieco ospałego rywala. Pod koniec czwartego starcia doszło do małej kontrowersji – Sergiej ponownie uderzył swojego rywala w tył głowy, a Aguilera przyklęknął i głośno domagał się ukarania przeciwnika. Sędzia ringowy pozostał jednak niewzruszony na protesty pięściarza z Dominikany i kiedy ten przez dłuższy moment nie podnosił się z maty, ogłosił zwycięstwo przez techniczny nokaut zawodnika z Ługańska. Będzie się o tym dyskutować.

Mateusz Tryc (3-0, 3 KO) w trzecim zawodowym występie po raz trzeci zmierzył się z rodakiem – tym razem naprzeciw niego stanął Remigiusz Wóz (10-2, 5 KO). Choć łatwo nie było, to pięściarz z Wyszkowa dopisał do rekordu kolejne zwycięstwo. Mateusz rozpoczął intensywnie, stopując rywala dobrymi seriami i całkowicie kontrolując przebieg pierwszej rundy. W drugim starciu Tryc jeszcze mocniej docisnął pedał gazu, kilka razy ponowił ataki, co zaowocowało sporymi kłopotami Wóza. Remigiusz dzielnie przetrwał jednak napór rywala, a momentami nawet skutecznie kontrował. Przez cały okres pojedynku wyraźnie było widać, że obaj panowie zdecydowanie lepiej czują się w ataku, dlatego też pojedynek był ciekawy dla oka. Destrukcyjny styl walki obu pięściarzy spowodował, że w czwartej odsłonie Mateusz złapał kontuzję łuku brwiowego, zaś z nosa Remigiusza zaczęła płynąć krew. W piątym starciu Tryc wreszcie dopiął swego – trafił rywala mocnym ciosem na górę, poprawił na korpus i Wóz po raz pierwszy padł na matę. Potem były jeszcze dwa kolejne liczenia w tej samej rundzie i sędzia słusznie przerwał walkę. Występ Tryca na pewno na plus, choć defensywa wymaga poprawy.

Łukasz Różański (7-0, 6 KO) nie dość, że odniósł dzisiejszego wieczoru najważniejszą zawodową wiktorię, to jeszcze prawdopodobnie zakończył karierę byłego mistrza Europy Alberta Sosnowskiego (49-9-2, 30 KO). Wszystko trwało zaledwie dwie minuty. Różański od pierwszych sekund pojedynku rzucił się do nieco chaotycznych i szaleńczych ataków, na które „Dragon” kompletnie nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Kwestią czasu było zatem to, który z potężnych ciosów Łukasza zakończy walkę. Już w drugiej minucie pojedynku Różański trafił jednym z szerokich uderzeń sierpowych, rzucając Sosnowskiego na deski. Sędzia policzył do dziesięciu, a Albert pozostał na macie. Tuż po walce były pretendent do tytułu mistrza świata wagi ciężkiej zadeklarował, że był to jego ostatni występ. I oby tak było, bo po prostu szkoda zdrowia.

źródło: bokser.org

KRZYSZTOF ZIMNOCH ZNOKAUTOWAŁ MICHAELA GRANTA. WPADKA DARIUSZA SĘKA

zimnoch_grant

Wydawało się, że Krzysztof Zimnoch (22-1-1, 15 KO) – choć był faworytem, trochę się namęczy z Michaelem Grantem (48-7, 36 KO). Ten jednak jest już cieniem tego boksera, który kiedyś wygrywał z Savarese czy Gołotą. Walka wieczoru w Legionowie na dobre się nie zaczęła, a już było po wszystkim.

Od pierwszego gongu Krzysiek zaczął pressingiem. Ale nie podpalał się, szukał prawego na korpus, by pół minuty przed końcem pierwszej rundy trafić mocnym prawym na górę. Amerykanin był ranny, lecz zdołał przetrwać kryzys. Było to jednak odroczenie wyroku. Na początku drugiego starcia Zimnoch naruszył przeciwnika – tym razem lewym sierpowym, i po kilku kolejnych uderzeniach zmusił byłego pretendenta do tytułu do przyklęknięcia. Po liczeniu do ośmiu Zimnoch doskoczył, huknął akcją lewy-prawy na szczękę i było po wszystkim. Nokaut.

Zeszły rok nie był udany dla Dariusza Sęka (26-3-2, 8 KO) Niestety ten nowy zaczął się jeszcze gorzej. Zmiana sztabu trenerskiego, zmiana promotora, nie przyniosły spodziewanego bodźca i Polak przegrał z Wiktorem Poliakowem (12-1-1, 6 KO). Od początku była to równa rywalizacja. Pierwsza runda nieznacznie na korzyść Polaka, ale już druga raczej dla Ukraińca. Na początku trzeciej Darek trafił ładnym lewym podbródkowym, za to w czwartej Poliakow odrobił straty. Skracał dystans, ponawiał akcje i kilka razy sięgnął naszego rodaka. Żaden z nich nie potrafił uzyskać większej przewagi, dlatego zapamiętywaliśmy pojedyncze akcje. A taką ciekawą akcją był na przykład lewy sierp z doskoku w wykonaniu Wiktora w połowie szóstego starcia. Sęk bardzo fajnie boksował w siódmej rundzie, lecz cały ten obraz zamazał lewy sierpowy na dwadzieścia sekund przed przerwą, który wyraźnie zachwiał Darkiem. Szkoda, bo był to jeden z lepszych okresów w wykonaniu pięściarza z Tarnowa. Końcówka zażarta i zacięta, zresztą jak cała walka. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali niejednogłośnie – 77:75 Sęk, 75:77 Poliakow i 76:77! Niestety, to kolejny występ Darka poniżej oczekiwań i… jego możliwości.

Dobry boks i pewne zwycięstwo zanotował Kamil Szeremeta (16-0, 2 KO), choć słowa uznania należą się również Sebastianowi Skrzypczyńskiemu (12-15-2, 5 KO). Oficjalny pretendent do tytułu mistrza Europy wagi średniej już w pierwszej rundzie precyzyjnym lewym sierpowym posłał boksera z Kalisza na deski. Po przerwie Skrzypczyński odważniej zaatakował, ale wtedy Szeremeta wchodził mu w tempo i po odchyleniu kontrował go fajnym prawym krzyżowym. Trzecia odsłona to wręcz koncert w wykonaniu Kamila. Czym nie uderzył, tym trafiał. Wydawało się, że nokaut jest nieunikniony, ale Sebastian nie bez przyczyny od dawna jest ceniony za wielki upór i twardą szczękę. Przetrwał bardzo trudne chwile i w kolejnych minutach starał się nawet dzielnie odpowiadać. Oczywiście był gorszy, ale chwała mu za ambicję. Szeremeta w ostatniej, ósmej rundzie, podkręcił jeszcze tempo, ostro pogonił przeciwnika, ale pomimo kilku ciężkich bomb nie zdołał go zastopować. Po ostatnim gongu wątpliwości być nie mogło – każdy z sędziów punktował na korzyść podopiecznego Fiodora Łapina w stosunku 80:70.

W zawodowym debiucie Mateusz Tryc (1-0, 1 KO) – dwukrotny ćwierćfinalista Mistrzostw Europy i jeden z lepszych Polaków w boksie olimpijskim, pokonał przed czasem Tomasza Gargulę (18-7-1, 5 KO). Mateusz rozpoczął potyczkę w swoim stylu, czyli od razu skrócił dystans, narzucił spore tempo i zasypywał przeciwnika lawiną ciosów. Bił na zmianę na dół i górę. Już w pierwszej rundzie dwukrotnie wstrząsnął „Tomerą”, choć obyło się bez nokdaunu. Na początku drugiej odsłony Tryc wstrząsnął oponentem prawym sierpowym. Gdy ten podniósł ręce, Mateusz skarcił go kilkunastoma hakami na korpus. Gargula znów więc opuścił gardę i przed gongiem na przerwę zainkasował kolejny mocny prawy na szczękę. Napór Tryca nie zmniejszał się i w połowie trzeciego starcia Arek Małek zlitował się nad Gargulą, stopując walkę w obawie o niepotrzebny nokaut.

Michał Syrowatka (18-1, 6 KO) pokonał na punkty Krzysztofa Szota (20-21-2, 5 KO). Połowa pierwszej rundy jeszcze w miarę wyrównana, ale jeszcze przed przerwą podopieczny Andrzeja Liczika dwukrotnie trafił mocnym prawym krzyżowym nad lewą ręką przeciwnika. Doświadczony „Rzeźnik” wyciągnął szybko wnioski i w kolejnych starciach był już znacznie szczelniejszy w obronie. Oczywiście przegrywał, bo był wolniejszy i słabszy fizycznie, lecz starał się raz na jakiś czas odpowiedzieć. Po ostatnim gongu nie mogło być żadnych wątpliwości – 59:55, 59:55 i 60:54, wszyscy na korzyść Syrowatki.

Wcześniej kolejną „czasówkę” do swojego rekordu dopisał startujący w wadze ciężkiej Łukasz Różański (6-0, 5 KO), który w końcówce drugiej rundy ciosami na korpus dwukrotnie posłał na deski dużo groźniejszego niż wskazywałby na to rekord Marko Colicia (6-8, 4 KO).

źródło: bokser.org

Legionowo_fightcard_graph_v4

UDANY REWANŻ KRZYSZTOFA ZIMNOCHA Z MIKE`EM MOLLO NA GALI W SZCZECINIE

zimnoch_mollo

W pojedynku wieczoru gali w Szczecinie Krzysztof Zimnoch (21-1-1, 14 KO) zmierzył się w rewanżowym boju z Mike’em Mollo (21-7-1, 13 KO). Pięściarz z Białegostoku zaboksował mądrze i zwyciężył Amerykanina, udanie rewanżując się za bolesną porażkę sprzed roku. Polski bokser miał nawet rywala na deskach i przez większość walki obijał „Bezlitosnego”.

Pierwsza runda była niespodziewanie spokojna, Amerykanin kilka razy zadał kilka ciosów po komendzie sędziego ringowego, który jednak radził sobie dobrze w ringu, była dyscyplina. Zimnoch był spokojny, chodził na boki w pełni skoncentrowany. Pod koniec drugiej rundy Krzysztof zaczął boksować już na pressingu i w pewnym momencie wystrzelił mocny lewy sierpowy kontrujący, po którym Mollo padł na deski. Zabrzmiał gong, a „Bezlitosny” miał problem z powrotem do narożnika. W trzeciej odsłonie Zimnoch od początku ruszył na rywala, obijał gradem ciosów i wydawało się, że Mollo nie wróci do gry, już w tej rundzie pięściarz z Białegostoku powinien zakończyć walkę przed czasem, ale nie ponowił później ataków. Kolejna runda była spokojniejsza w wykonaniu Zimnocha i jednocześnie spowodowało to, że w pewnym momencie oddał inicjatywę Mollo, który śmielej zaatakował i walczył na pressingu. Podopieczny Richarda Williamsa niepotrzebnie cofał się, dając miejsce to rozpoczęcia ofensywy „Bezlitosnego”. Zimnoch bił jednak dużo prostych ciosów, kończył akcje prawym sierpowym, próbował atakować na dół. Piąta i szósta runda to stopniowe rozmontowywanie Mollo pod każdym względem, ale brakowało dobicia rywala. W ostatniej, wspomnianej szóstej odsłonie Zimnoch jednak ponawiał ataki i było bardzo blisko końca. Kapitalnie wchodził mocny prawy sierpowy Krzysztofa. Idąc do narożnika przed siódmą rundą Mollo złapał się za lewy bark i wyraźnie odczuwał ból. Narożnik Amerykanina widząc jak ich zawodnik zmaga się ze swoim urazem zdecydował się poddać go.

Po dobrym występie w starciu z Patrykiem Szymańskim, Jose Antonio Villalobos (9-4-2, 5 KO) miał sprawdzić niepokonanego Kamila Szeremetę (15-0, 2 KO). Pięściarz Białegostoku nie dał jednak żadnych szans na rozwinięcie skrzydeł Argentyńczykowi i spisał się zdecydowanie lepiej od swojego rodaka. Korespondencyjną walkę Szymańskiego z Szeremetą wygrał ten drugi. Na początku walki Szeremeta podkręcał tempo, stawiał swoje warunki i boksował pod swoje dyktando, próbując również bić się na dystans. Dało się odczuć dużą przewagę polskiego pięściarza, jednak w pewnych momentach wciąż brakowało mocniejszego uderzenia, wbicia szpilki w ofensywie. Widać było, że Szeremeta szuka nokautu na Argentyńczyku, ale Villalobos wytrzymał do końca pojedynku. Po ośmiu rundach sędziowie byli jednomyślni (79:73, 79:73, 78:74) i wszyscy trzej wypunktowali na korzyść Kamila Szeremety, który dopisał do swojego rekordu kolejne zwycięstwo.

Michał Syrowatka (17-1, 6 KO) zwyciężył przed czasem w siódmej rundzie twardego Elmo Trayę (11-3, 8 KO). Nie zabrakło nokdaunów, ciekawych wymian, obaj panowie dali bardzo dobry boks, ale to pięściarz z Ełku ostatecznie zakończył efektownie cały pojedynek. Jak na ten moment, trwająca impreza zdecydowanie na plus. Pojedynek świetnie rozpoczął Polak, który w pierwszej rundzie zaatakował pięściarza z Filipin, kładąc go na deski po lewym sierpowym. Syrowatka nie dokończył jednak dzieła zniszczenia, Traya wyszedł z opresji i w drugiej odsłonie przeszedł do ofensywy, zaczął odważniej boksować i kilka razy mocniej uderzył polskiego boksera. W kolejnych rundach pięściarz z Ełku zdecydował się jednak na jeszcze bardziej ofensywny boks, ale boksował zdeycydowanie mądrzej od byłego przeciwnika Przemka Runowskiego. W trzeciej ponownie Traya zaliczył deski, a w kolejnych nie miał argumentów, by zagrozić Syrowatce. W siódmej rundzie Polak poczuł, że jest odpowiedni moment na przyspieszenie i sprowadzenie rywala do ostrej defensywy, Syrowatka zasypał gradem ciosów Trayę, sędzia widząc słaniającego się na nogach Filipińczyka zdecydował przerwać walkę, narożnik Trayi rzucił również na ring ręcznik.

Żadnych szans nie dał Artemowi Redko (21-6-3, 12 KO) polski półciężki Paweł Stępień (6-0, 5 KO), który zdemolował doświadczonego Ukraińca już w pierwszej rundzie. Wydawało się przed walką, że Polak poboksuje kilka rund ze swoim rywalem, jednak skończyło się bardzo szybko i efektownie. Już po kilkudziesięciu sekundach od momentu pierwszego gongu uderzenia Stępnia położyły na deski Redkę, który nie miał żadnych argumentów, by wyjść z opresji, a już co dopiero postawić warunki utalentowanemu pięściarzowi znad Wisły. Polak zaatakował jeszcze śmielej i zasypał ciosami Ukraińca, po czym sędzia słusznie przerwał pojedynek.

Tomasz Król (4-1-1, 1 KO) pokonał przed kilkoma minutami niejednogłośnie na punkty Kamila Młodzińskiego (8-1-2, 5 KO). Obaj panowie nie szczędzili sobie mocnych uderzeń, bardzo groźnie skracając też dystans, przez co nie obyło się bez ostrzeżeń sędziego ringowego. Młodziński rozpoczął dobrze, ale z rundy na rundę rozkręcał się Król. Pierwszy nie miał pomysłu na ten pojedynek, chciał za wszelką cenę wchodzić w półdystans i szukać ciosów, ale rywal skutecznie uciekał, choć tak jak wspomnieliśmy już nie zabrakło ostrzeżeń. W piątej odsłonie panowie zderzyli się głowami i pękł prawy łuk brwiowy Króla, a Młodzński dostał ostrzeżenie, za to w szóstej role się odwróciły za cios po komendzie „ringowego”. Po sześciu rundach sędziowie nie byli jednomyślni (58:56, 58:56, 55:58), ręce w geście zwycięstwa podniósł Tomasz Król. Dla Młodzińskiego była to pierwsza porażka w swojej zawodowej karierze.

źródło: bokser.org

zimnoch_mollo17

NA GALI W WIELICZCE ZIMNOCH POKONAŁ REKOWSKIEGO. BĘDZIE REWANŻ Z MOLLO?

wieliczka16

W walce wieczoru gali Underground Boxing Show VIII w Wieliczce Krzysztof Zimnoch (20-1-1, 13 KO) wypunktował po ciekawej walce Marcina Rekowskiego (17-4, 14 KO), czym prawdopodobnie zapewnił sobie rewanż z Mike’em Mollo (21-6-1, 13 KO) za niespodziewaną porażkę sprzed ośmiu miesięcy.

Rekowski od początku starał się wywierać pressing, ale Zimnoch stopował go swoim jabem i uciekał na nogach. Na moment dał się zagonić do narożnika, ale przyjął ciosy na blok, odwrócił rywala i sam wyprowadził serię. W drugiej rundzie Krzysiek ustawiał Marcina lewym prostym. Boksował z rezerwą, nie chcąc niepotrzebnie ryzykować, lecz na samym finiszu dodał do tego podwójny prawy w półdystansie. Podobny przebieg miała trzecia odsłona i znów na samym finiszu zrobiło się ciekawiej, bo obaj weszli w kilkusekundową wymianę. Na moment zrobiło się naprawdę groźnie. Szybszy Zimnoch przepuszczał akcje przeciwnika bądź zbierał je na blok, natomiast „Reks” przekalkulował to wszystko, przestał za wszelką cenę nacierać i czekał na pięściarza z Białegostoku z kontrą, licząc na swój bardzo mocny cios. Marcin przegrywał, ale na początku szóstego starcia udało mu się zagonić rywala do narożnika, trafił potężnym prawym sierpowym i najwidoczniej Krzysiek to poczuł, bo na pół minuty stanął w miejscu. Opanował jednak krótki kryzys i jeszcze przed przerwą wrócił do lewego prostego. Po przerwie Zimnoch odpowiedział z nawiązką. Trafił lewym prostym, przepuścił akcję Marcina i poprawił krótkim lewym sierpem. „Reks” miał jakiś kłopot z okiem, więc Krzysiek natychmiast doskoczył i zasypał go kilkunastoma bombami. Po krótkim klinczu znów doskoczył do zranionej ofiary, jednak Rekowskiego wyratował gong. Pewny swojej przewagi Zimnoch odpuścił już trochę w ostatnich trzech minutach, ale większej krzywdy nie dał sobie zrobił. Rekowski z podpuchniętym prawym okiem fajnie finiszował, lecz o odrobieniu strat nie było mowy. A jednak! Sędziowie punktowali o dziwo niejednogłośnie… 78:74, 74:78 i 78:75. Tym samym Zimnoch otworzył sobie furtkę do rewanżu z Mollo, który zadał mu jedyną jak dotąd porażkę.

Zgodnie z przewidywaniami Kamil Łaszczyk (23-0, 8 KO) ograł Piotra Gudela (5-2-1) na krótkim dystansie sześciu rund, zwyciężył na punkty i czekać teraz będzie na rozwój sytuacji w wadze piórkowej. Pięściarz z Białegostoku ostro ruszył do ataku, ale wrocławianin szybko ostudził jego zapały prawym sierpowym na szczękę. Poprawił też lewym hakiem w okolice wątroby, który wyraźnie zrobił wrażenie na jego kumplu. W kolejnych minutach Gudel nadal starał się wywierać pressing, jednak szybki na nogach Łaszczyk (WBO #3) rzadko popełniał błędy, sprytnie kontrował, a przy tym konsekwentnie szukał miejsca pod łokciami rywala. O dominacji nie było mowy, ale rozluźniony Kamil pewnie wygrywał rundę po rundzie, boksując na refleksie, z opuszczonymi rękami. Piotrek odstawał szybkościowo, jednak do samego końca starał się ambitnie odwrócić losy pojedynku. I za to brawa. Sędziowie nie mogli mieć wątpliwości, choć jeden z nich zdołał doszukać się jednej rundy dla Piotrka (60:54, 60:54 i 59:55).

Dla obu była to trudna walka od strony mentalnej. Marek Matyja (11-1, 4 KO) wracał po blisko rocznej przerwie, natomiast Norbert Dąbrowski (19-5-1, 7 KO) nie zaznał znaczącego sukcesu od półtora roku, kiedy pokonał Roberta Talarka. Dziś jednak przełamał słabszą passę i mimo wszystko niespodziewanie wypunktował podopiecznego Fiodora Łapina. „Noras” zaskoczył faktem, że tym razem nie atakował, tylko czekał i boksował z kontry. Oddał nieznacznie inicjatywę w pierwszej rundzie, ale tuż przed końcem to właśnie on trafił mocnym lewym sierpowym. Pięściarz z Oleśnicy wywierał pressing, choć miał trochę problemy z dystansowaniem i niektóre jego ciosy mijały celu. Dąbrowski bił rzadziej, za to celniej, szczególnie lewym hakiem pod prawy łokieć. Agresorem pozostawał Marek, lecz Norbert stanął na zakrocznej nodze, przepuszczał jego ataki i polował na kontrę. Matyja dopiero w piątym starciu trafił po raz pierwszy naprawdę mocno – prawym krzyżowym. W szóstym Dąbrowskiego złapał chyba lekki kryzys kondycyjny. Matyja wydłużył natomiast dystans i lewym prostym ustawiał przeciwnika. Siódma runda to zażarta bitka i o wszystkim mogła zadecydować ostatnia odsłona. Na minutę przed końcem jakby bardziej zmęczony Dąbrowski niespodziewanie wskoczył z mocnym lewym sierpowym na szczękę. Trafił czysto, ale Matyja za moment dalej nacierał. Gdy zabrzmiał ostatni gong, Norbert podniósł ręce w geście tryumfu, Marek natomiast czekał w napięciu na werdykt. Sędziowie byli niejednogłośni – 74:78, 77:76 i 75:77, stosunkiem głosów dwa do jednego wskazali na Dąbrowskiego, który tym samym zrewanżował się za porażkę sprzed dwóch i pół roku.

Jordan Kuliński (3-0-1, 1 KO) potwierdził renomę utalentowanego zawodnika i choć znów zabrakło mu w końcówce zdrowia, to jednak pewnie ograł Andrzeja Sołdrę (12-5-1, 5 KO). Początek to kompletna dominacja Jordana, który szybko zranił przeciwnika lewym sierpowym, za moment po przepuszczeniu ciosu skontrował bezpośrednim prawym i Andrzej „pływał”. Był też mocny prawy podbródkowy. Wydawało się, że będzie to egzekucja, ale ambitny Sołdra przetrwał kryzys, w drugiej i trzeciej odsłonie jeszcze zbierał, ale w czwartej zaczął nawiązywać wyrównane wymiany. – Przegrywamy, boksuj ciosami prostymi. Dwa lewe i mocny prawy – krzyczał przed ostatnią rundą trener Adam Jabłoński do swojego podopiecznego. Kuliński nie przyjmował jednak niepotrzebnych wymian i ostatnie trzy minuty przetańczył na wstecznym, pewnie dowożąc wygraną. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 59:55, 58:56 i 59:56 – wszyscy oczywiście na korzyść Kulińskiego.

Nie udał się Krzysztofowi Kopytkowi (12-1, 2 KO) awans do wagi średniej. Trochę niedoceniany Mykola Vovk (12-1, 8 KO) zadał mu pierwszą porażkę w karierze. Podopieczny Fiodora Łapina już na początku dał się dwukrotnie zaskoczyć, ale po słabszej pierwszej rundzie, w drugiej i trzeciej poukładał sobie wszystko, fajnie pracował nogami i kilka razy skarcił kontrą nacierającego przeciwnika. Czysto wchodził prawy podbródkowy, lewy prosty, a my byliśmy przekonani, że tak będzie już do końca. Tymczasem od czwartego starcia Ukrainiec coraz bardziej spychał Krzyśka na liny i wykorzystywał lukę w jego obronie, celując lewym sierpowym ponad jego prawą ręką. Szósta i siódma odsłona to już kompletna dominacja Vovka. „W moim odczuciu zwycięzca może być tylko jeden i będzie to Vovk” – powiedział po ostatnim gongu komentujący ten pojedynek Albert Sosnowski. Sędzia Kozłowski „starał się” jak mógł i naciągnął remis 76:76, na szczęście dwaj pozostali arbitrzy typowali wygraną Vovka 75:77 i 74:78.

W dobrym stylu pokazał się tym razem Siergiej Werwejko (4-0, 2 KO), który porozbijał niedawnego rywala „Dragona”, Andrasa Csomora (17-13-1, 14 KO). Dotąd Ukraińcowi starającemu się o polskie obywatelstwo zarzucano, że brakuje mu chłodnej głowy i ciosów na korpus. Tym razem widać było jednak znaczny progres i po krótkim szturmie Węgra pełną kontrolę przejął Siergiej. Najpierw skruszył zapał rywala kilkoma prawymi hakami na żebra, by w końcu poprawić z lewej strony, w okolice wątroby. Csomor przyklęknął z grymasem bólu, ale powstał na osiem. Za moment znów był liczony, tym razem po prawym sierpowym. Wyratował go gong. W drugiej rundzie nawet próbował atakować, lecz nie potrafił się przedrzeć przez długi zasięg ramion Werwejki. W trzecim starciu Werwejko w końcu przycelował długim prawym i posadził oponenta na tyłku w narożniku. Wydawało się, że to już koniec, ale ambitny Csomor musiał jeszcze dwukrotnie paść, zanim zlitował się nad nim narożnik. Po piątym nokdaunie na szczęście wszystko przerwano, bo porozbijany Węgier był gotów dalej nadstawiać głowy.

Wcześniej Sandor Balogh (7-10, 4 KO) wyszumiał się przez pół minuty, Łukasz Różański (4-0, 3 KO) strzelił prawym sierpem nad prawą ręką Węgra i było po wszystkim.

źródło: bokser.org

FIGHTCARD_UndergroundVIII_v2

WŁODARCZYK Z PASEM. TRUDNA PRZEPRAWA CIEŚLAKA. POWRÓT ZIMNOCHA

szczecin gala 16

Krzysztof Włodarczyk (51-3-1, 37 KO) rozbił Kaia Kurzawę (37-5, 25 KO) w czwartej rundzie w głównej walce wieczoru gali boksu zawodowego w Szczecinie, zdobywając przy okazji interkontynentalny pas organizacji IBF kategorii junior ciężkiej. Stylowo obaj się dopasowali, tym bardziej, że Niemiec sam narzucał wymiany w półdystansie. W połowie pierwszej rundy wyprzedził akcję Krzyśka, trafił czysto lewym sierpowym, lecz „Diablo” przyjął to bez zmrużenia oka. W drugiej zbierał obszerne sierpy Kurzawy na blok, sam zaś uruchomił sztywny jab, którym przestawiał przeciwnika. Wciąż jednak Niemiec starał się wywierać pressing. – Otwórz go sobie ciosami na dół – usłyszał w narożniku Włodarczyk od trenera Fiodora Łapina. I tak zrobił. Najpierw kilka razy uderzył prawym na korpus, by nagle huknąć prawym sierpowym w okolice skroni. Kurzawa się zachwiał, sprytnie przyklęknął, wypluł również ochraniacz na zęby i po liczeniu do ośmiu zyskał kilka dodatkowych sekund. Kai przetrwał do przerwy, ale tuż po niej prawy overhand „Diablo” znów nim lekko zachwiał. Wtedy obyło się jeszcze bez nokdaunu, lecz minutę później Włodarczyk doskoczył akcją lewy-prawy, przebił gardę, trafił na górę i Kurzawa przyklęknął po raz drugi. Powstał na dziewięć, jednak arbiter Grzegorz Molenda zastopował dalszą potyczkę.

Nieoczekiwanie niepokonany dotąd, ale mierzący się wcześniej z anonimowymi zawodnikami Aleksander Kubicz (9-1, 6 KO) okazał się zdecydowanie najtrudniejszym testem w dotychczasowej karierze Michała Cieślaka (13-0, 9 KO). Michał w swoim stylu ruszył ostro do przodu na dużo mniejszego i słabszego fizycznie rywala, lecz ten jak na Rosjanina przystało okazał się pięściarzem niewygodnym i dobrze wyszkolonym technicznie. Schodził nisko głową, obniżał pozycję, pozostawał cały czas w ruchu i w dwóch pierwszych rundach nie dał się trafić niczym mocnym na górę. Michał trafiał na korpus, ale Rosjanin odpowiadał tym samym. W trzecim starciu Cieślak narzucił straszny pressing. „Siedział” na rywalu cały czas, nie dając mu choćby pół sekundy na odpoczynek. Uruchomił w końcu sztywny lewy prosty, zamykał Rosjanina przy linach, trafiając raz mocnym prawym i raz lewym sierpowym. Nieoczekiwany zwrot akcji nastąpił w czwartej odsłonie. Kubicz dwa razy trafił prawym podbródkowym, wciąż był ruchliwy i unikał większość potężnych bomb naszego rodaka. Ciekawa sytuacja nastąpiła po przerwie. To Michał cofnął się na liny, zaatakował Kubicz i wtedy Cieślak złapał go na kontrę bardzo mocnym lewym sierpowym. Reprezentant „Sbornej” był zraniony, lecz nie było mowy o kapitulacji i po krótkim klinczu wrócił do swojego boksu. Cieślak wydłużył dystans w szóstej rundzie, uruchomił jab i utrzymywał kontrolę nad szalenie niewygodnym oponentem. Siódma runda podzielona jakby na dwie części. Początkowo inicjatywę przejął Rosjanin, polując lewym hakiem pod prawy łokieć, ale Michał przełamał go fizycznie i zepchnął do odwrotu. Dodatkowo Włodzimierz Kromka ukarał Kubicza ostrzeżeniem za ataki głową. W ósmej Aleksander spuchł, a czujący krew Michał podkręcił jeszcze bardziej tempo. Sędzia odebrał Kubiczowi drugi punkt za kolejne ataki głową. Na początku dziewiątego starcia po zderzeniu głowami Rosjaninowi pękła powieka. Po konsultacji z lekarzem arbiter zastopował potyczkę. A jako iż kontuzja nastąpiła z własnej winy, pan Kromka ogłosił wygraną Polaka przez TKO.

Udanie powrócił Krzysztof Zimnoch (19-1-1, 13 KO) po pierwszej zawodowej porażce, stopując w czwartej rundzie Konstantina Airicha (23-17-2, 18 KO). Pięściarz z Białegostoku miał przewagę szybkości, kilka razy trafił akcją lewy-prawy, ale też nie ustrzegł się błędu i zainkasował prawy sierp rywala. Na początku drugiej rundy po prawym na dół trafił krótkim lewym sierpowym, jednak Kazach z niemieckim paszportem znów przedarł się swoim prawym sierpowym. Pierwsze sześć minut upłynęło w wysokim tempie, na czym na pewno skorzystali kibice. Na początku trzeciej odsłony Krzysiek wciągnął przeciwnika na ładną kontrę z prawej ręki. Potem uruchomił jab, którym kontrolował Airicha. Od początku czwartego starcia Airich gasł z każdą sekundą. Na początku trzeciej minuty Zimnoch trafił krótkim prawym sierpem w okolice ucha, widząc tam lukę natychmiast poprawił taką samą akcją, dodał dwie następne bomby i rywal padł na matę szczecińskiego ringu. Powstał na osiem, jednak po kilku kolejnych uderzeniach z jego narożnika poleciał ręcznik na znak poddania.

Efektownie pokazał się Paweł Stępień (4-0, 4 KO) przed swoimi krajanami w Szczecinie. Ale sprowadzony niemal w ostatniej chwili Wasyl Kondor (18-17-1, 5 KO) okazał się niezwykle charakternym i twardym zawodnikiem. Polak zaczął mocnymi lewymi hakami w okolice wątroby. W pewnym momencie trafił prawym krzyżowym, natychmiast poprawił taką samą akcją i rywal „zatańczył”. Sprytnie jednak sklinczował i przetrwał kryzys. Na początku drugiego starcia rywal znów był podłączony do prądu. Minutę później „pływał” w narożniku po kolejnych bombach Stępnia, ale o dziwo odradzał się bardzo szybko. W trzeciej odsłonie Paweł zaczął potężnym lewym hakiem w okolice wątroby, poprawił bezpośrednim prawym, kilkanaście sekund później znów huknął lewym pod prawy łokieć, ale choć Kondor krzywił się z bólu, dzielnie boksował dalej. W połowie czwartej rundy Stępień wystrzelił akcją lewy-prawy. Ukrainiec cierpiał, ale nie kapitulował. Niemal równo z gongiem na przerwę zainkasował jeszcze krótki prawy sierp i na miękkich nogach wracał do narożnika. Piąte starcie to dalsza jednostronna demolka i niesamowite serducho Kondora. Na minutę przed końcem Paweł strzelił długim prawym na szczękę, poprawił prawym sierpem, zamroczonego przeciwnika dobił akcją lewy-prawy i twardy jak skała Ukrainiec w końcu skapitulował. Co prawda powstał na osiem, lecz z jego narożnika poleciał ręcznik na znak poddania.

Jordan Kuliński (2-0-1, 1 KO) pokonał stosunkiem głosów dwa do remisu Andrejsa Pokumeikę (9-11, 7 KO). Od początku narzucił ostry pressing, zmieniał pozycję i bił na zmianę na górę i tułów. W pierwszej rundzie trafił mocnym lewym sierpowym. W drugiej i trzeciej odsłonie nadal przeważał, obijał przeciwnika seriami dwóch-trzech ciosów, choć nie potrafił sforsować jego szczelnej obrony. W czwartym starciu trafił prawym sierpowym, za moment poprawił lewym krzyżowym stojąc akurat w odwrotnej pozycji, ale też zaczął coraz ciężej oddychać. Początek piątej rundy to mocne haki na korpus w wykonaniu Kulińskiego z obu rąk. Robił to konsekwentnie, czym otworzył sobie drogę do uderzeń na górę. W ostatnich trzech minutach działo się już mało. Po ostatnim gongu sędziowie trochę się wygłupili, a w zasadzie jeden z nich, będąc tak gościnnym, że odważył się dać remis bokserowi, który wyraźnie Polakowi ustępował. Ostateczna punktacja 57:57, 58:56 i 59:55.

Wcześniej miejscowy Tomasz Król (3-1-1, 1 KO) udanie zrewanżował się Jackowi Wyleżołowi (14-16, 8 KO) za porażkę z zeszłego roku. Po sześciu rundach sędziowie punktowali na jego korzyść 59:55, 59:55 i 60:54.

źródło: bokser.org

MOLLO ZNOKAUTOWAŁ ZIMNOCHA. DESTRUKCYJNY SZEREMETA I CIEKAWE DEBIUTY W LEGIONOWIE

zimnoch krzysztof 01

Tego chyba nikt się nie spodziewał… Wracający do boksu po trzech latach Mike Mollo (21-5,1, 13 KO) podczas walki wieczoru gali boksu zawodowego w Legionowie szybko rozprawił się z faworyzowanym Krzysztofem Zimnochem (18-1-1, 12 KO)! Pierwsze osiemdziesiąt sekund nie zapowiadało trzęsienia ziemi. Polak był dużo szybszy, kontrolował rywala lewym prostym i polował na prawy. Obaj wpadli w klincz, wydawało się, że jest to niegroźna sytuacja, ale Amerykanin nagle wystrzelił krótkim lewym sierpem na szczękę, być może ułamek sekundy po komendzie stop, choć nie był to faul. Pod Krzyśkiem ugięły się nogi i szybko sklinczował. Mike zrobił krok w tył i za moment skosił pięściarza z Białegostoku prawym sierpem. Zimnoch ciężko wstawał i za wszelką cenę próbował przykleić się do przeciwnika. Był jednak zraniony i kolejny krótki lewy sierp w okolice skroni zupełnie odciął naszego rodaka od prądu. Klasyczny nokaut i przykra niespodzianka.

Kamil Szeremeta (13-0, 2 KO) pokazał ciekawy i konsekwentny boks, pokonując przed czasem niezwyciężonego dotąd Artioma Karpetsa (21-1, 6 KO). Ukrainiec zgodnie z oczekiwaniami boksował na wstecznym, ładnie pracując nogami i szukając swej szansy w lewym sierpie z doskoku. Pięściarz z Białegostoku z kolei podążał za nim, trafiał mocnym lewym dyszlem, a w połowie drugiej rundy wstrząsnął rywalem prawym krzyżowym. Kolejne minuty upływały, a obraz walki się nie zmieniał. Karpets boksował ostrożnie dla siebie, oddając jednak przy tym inicjatywę podopiecznemu Andrzeja Liczika, który systematycznie zbierał małe punkciki. W piątym starciu Szeremeta panował już niepodzielnie. Przeciwnik krwawił z nosa i powieki, histerycznie zaczął klinczować, a Polak włączył piąty bieg i spychał go do głębokiego odwrotu. Gdy zabrzmiał zbawienny gong, twarz Karpetsa przypominała już krwawą maskę. Nikt nie był więc zdziwiony, kiedy nie wyszedł do szóstej rundy.

Andrzej Sołdra (12-2-1, 5 KO) odczarował ring w Legionowie, gdzie dotąd startował dwukrotnie, raz remisując, a raz przegrywając boleśnie przed czasem. Po blisko rocznej przerwie spowodowanej poważną kontuzją i długiej rehabilitacji pokonał jak zwykle walecznego Sebastiana Skrzypczyńskiego (11-13-2, 5 KO). Ale łatwo nie było. Andrzej dobrze rozpoczął ten pojedynek, kontrolując przeciwnika ciosami prostymi, lecz ułamek sekundy po gongu kończącym pierwszą rundę przyklęknął po prawym na ucho. Leszek Jankowiak nie liczył, jednak zapaliła się lampka, że wszystko będzie sprawą otwartą do samego końca. I druga odsłona rzeczywiście była już dużo bardziej wyrównana niż pierwsza. W trzeciej przeważał nawet Skrzypczyński, a między zawodnikami zaiskrzyło w samej końcówce. Do tego stopnia, że bili się nawet po gongu. Sołdra w końcu opanował emocje i nerwy, zaczął boksować zamiast się bić z niewygodnym rywalem i odzyskał kontrolę w czwartym starciu. Na początku piątego złapał w akcji prawy na prawy Sebastiana, zachwiał nim, lecz obyło się bez liczenia. Zamiast jednak powiększać swoją przewagę, opadł z sił i oddał szóstą odsłonę. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali nie tylko niejednogłośnie, ale również z wielkim rozrzutem – 55:59, 60:54 i 60:54.

Jordan Kuliński (1-0, 1 KO), jeden z ciekawszych amatorów ostatnich lat, również efektownie zadebiutował w gronie zawodowców. Startujący w wadze półciężkiej Polak zastopował w drugim starciu Dennisa Kronemanna (2-2, 1 KO). Jordan już na początku ustalił warunki potyczki mocnym lewym hakiem w okolice wątroby, po którym przeciwnik wyraźnie się skrzywił i od razu cofnął do defensywy. Polak zmienił pozycję na mańkuta, uderzył lewym sierpowym na górę, przewracając Niemca po raz pierwszy. Za moment ponowił tę akcję i mieliśmy drugi nokdaun. Kronemanna wyratował jednak gong. Po przerwie Kuliński najpierw dwa razy strzelił długim prawym i mieliśmy dwa następne liczenia. Potem znów zmienił pozycję, dla odmiany trafił długim lewym, Kronemann padł na matę po raz piąty… i na szczęście ostatni.

Efektownie wyglądał debiut zawodowy startującego w kategorii junior średniej Przemysława Zyśka (1-0, 1 KO), który przed czasem rozmontował Kamila Wybrańca (3-1, 3 KO). Wyższy Przemek, aktualny wicemistrz Polski w boksie olimpijskim, już na starcie zatrzymał ataki rywala prawym podbródkiem, a pod koniec pierwszego starcia poczęstował go mocnym prawym prostym. Po przerwie zawodowy debiutant trafił prawym sierpem, dwukrotnie akcją lewy-prawy i w tym momencie jedynym pytaniem było, czy pojedynek potrwa na pełnym dystansie, czy nie? W końcówce drugiej rundy kolejny prawy krzyżowy Zyśka, kilka poprawek przez gardę i sędzia musiał liczyć po raz pierwszy. Za moment zabrzmiał gong. Co się nie udało w drugiej odsłonie, udało się już w trzeciej. Kilka mocnym bomb, kolejny prawy na szczękę i po drugim liczeniu Grzegorz Molenda zatrzymał walkę.

źródło: bokser.org

zimnoch_mollo

GRAFKA LEPSZY OD GŁAŻEWSKIEGO W WIELICZCE. UDANY POWRÓT ZIMNOCHA

zimnoch krzysztof 01

Dla Krzysztofa Zimnocha (18-0-1, 12 KO) był to nie tylko powrót po dwuletniej przerwie spowodowanej kontuzją i długą rehabilitacją. Był to również debiut z nowym trenerem w narożniku. Wszystko wypadło bardzo efektownie, choć wartość Gbengi Oluokuna (19-13, 12 KO) spada ostatnio na łeb na szyję. Krzysztof był dobrze przygotowany do gali boksu zawodowego w Wieliczce, czego na pewno nie można powiedzieć o Nigeryjczyku. Już w pierwszej rundzie przyklęknął po prawym z góry Polaka i dał się doliczyć Leszkowi Jankowiakowi aż do dziewięciu. W drugim starciu Zimnoch uderzył akcją lewy-prawy prosty, poprawił krótkim prawym sierpem na skroń i było po wszystkim. Szybko, łatwo i przyjemnie.

- Jeżeli Paweł zaboksuje tak jak ostatnio, to jako pierwszy powiem mu, żeby zakończył karierę – powtarzał przed walką Tomasz Babiloński, promotor Pawła Głażewskiego (23-5, 5 KO). Pięściarz z Białegostoku niegdyś bardzo łatwo uporał się z Bartłomiejem Grafką (15-18-1, 6 KO), dziś jednak to już nie ci sami zawodnicy. Jeden zrobił spory postęp, drugi zaś wyraźnie spuścił z tonu. Zgodnie z oczekiwaniami Grafka ruszył bardzo ostro, tak by złamać psychicznie faworyzowanego rywala. Kiedy „Głazowi” udawało się utrzymywać walkę w dystansie, kontrolował ją lewym prostym, lecz podopieczny Irosława Butowicza coraz częściej przedzierał się do półdystansu. Paweł zamiast boksować, niepotrzebnie starał się ustrzelić oponenta jakimś mocnym uderzeniem. W końcówce czwartego starcia wystrzelił z całym skrętem ciała lewym sierpowym. Nie trafił, ale włożył w to tyle siły, że aż sam się przewrócił. Zaraz na starcie piątej odsłony doznał natomiast rozcięcia prawej powieki, co tylko jeszcze bardziej rozochociło Grafkę. Na koniec tego odcinka Włodzimierz Kromka odebrał Bartkowi punkt za ataki głową, a „Głaz” w końcu wstrzelił się swoją akcją i trafił lewym sierpem. W szóstej rundzie Głażewski złapał swój rytm i choć o wielkiej przewagi nie zyskał, to przynajmniej nie dawał się już spychać na liny. W ostatnich sześciu minutach Grafka postawił na zdecydowany atak. Między linami zapanował chaos, nad którym nie dali rady zapanować ani zawodnicy, ani trochę bezradny sędzia. A kto wygrał? Punktowi byli niejednogłośni, ale stosunkiem głosów dwa do jednego – 74:79, 78:75 i 75:76, wskazali na Grafkę.

Po niezłym pojedynku wagi półciężkiej Marek Matyja (10-0, 4 KO) wypunktował słabszego fizycznie, za to bardzo ambitnego Michała Ludwiczaka (12-2, 5 KO). Pięściarz z Oleśnicy tuż po starcie narzucił ostry pressing, szukając bardzo mocnych haków po dole z obu rąk. Ale z jego łuku brwiowego w pewnym momencie pociekła krew. – Po ciosie, to było po ciosie – krzyknął Leszek Jankowiak, który był trzecią osobą w ringu. Podrażniony takim obrotem spraw Matyja zaatakował z jeszcze większą pasją po przerwie, uderzając coraz częściej mocnymi sierpami. – Nie śpiesz się – usłyszał od Fiodora Łapina przed trzecią rundą. Ludwiczak trafił nawet ładnym lewym sierpem z doskoku, lecz powiększała się przewaga silniejszego fizycznie Marka. Matyja konsekwentnie obijał korpus, a w piątym starciu trafił również prawym krzyżowym przy linach. Na początku szóstego poprawił dwukrotnie prawym sierpem w okolice ucha, lecz Ludwiczak nie tylko nie dał się złamać, co jeszcze lepiej zaakcentował końcówkę tej odsłony swoimi atakami. Do końca przeważał już faworyt tej konfrontacji. Półtora minuty przed ostatnim gongiem Ludwiczak aż skrzywił się po lewym haku na wątrobę, ale pokazał hart ducha i dotrwał do ostatniej syreny. Sędziowie jednogłośnie opowiedzieli się za Matyją, punktując 78:74, 78:74 i 79:73.

Krzysztof Kopytek (11-0, 2 KO) wypunktował w spotkaniu dwóch niepokonanych rodaków Damiana Mielewczyka (9-1, 7 KO). Pierwsza runda była toczona w spokojnym tempie i żaden z zawodników nie osiągnął przewagi, ale już w drugiej Kopytek kilka razy sięgnął głowy przeciwnika swoją prawą ręką. Mielewczyk nieustannie starał się atakować, jednak wszechstronniejszy rywal łapał go na swoje kontry i Damian w piątym starciu miał już podbite prawe oko. W szóstym wyraźnie cierpiał po kilku hakach na korpus, lecz sklinczował i pomimo kryzysu dotrwał do przerwy. Minuta odpoczynku okazała się zbawienna. W dwóch ostatnich odsłonach Mielewczyk jeszcze starał się odmienić losy potyczki, lecz mądrze boksujący Krzysiek nie dał sobie zrobić większej krzywdy. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 77:75, 77:75 i 80:72 – wszyscy na korzyść Kopytka.

Blisko 48-letni Białorusin Henadzi Daniliuk (17-11, 14 KO) nie miał nawet prawa nawiązać równorzędnej walki. Krzysztof Kosela (4-0, 3 KO) od początku ruszył na przeciwnika. Ten mocno przestraszony schował się za podwójną gardą. Polak więc kilka razy uderzył prawym hakiem na korpus, by w połowie rundy poprawić prawym podbródkowym. Nokaut. Wcześniej boksujący również w wadze ciężkiej Łukasz Różański (1-0, 1 KO) udanie zadebiutował na zawodowych ringach, nokautując w pierwszej rundzie Mateusza Zielińskiego (2-5).

źródło: bokser.org

KRZYSZTOF ZIMNOCH: DZIEŃ BEZ TRENINGU TO DZIEŃ ZMARNOWANY

zimnoch krzysztof 01

O nowo otwartym klubie bokserskim, wspomnieniach z dzieciństwa, wartościach w życiu, o marzeniach i planach na przyszłość z Krzysztofem Zimnochem rozmawiała Marta Jacukiewicz.

- Krzyśku, spotykamy się w Twoim gymie. Sala już jest prawie wykończona. Dlaczego w nią zainwestowałeś? Skąd taka chęć pomocy dzieci i młodzieży?
Krzysztof Zimnoch: W życiu kiedyś ktoś mi pomógł. Ktoś mnie nakierował. I ktoś mnie motywował. Osobą, która wszczepiła we mnie boks był mój pierwszy trener Ryszard Dargiewicz. Poświęcił mi dużo czasu, energii. Chyba widział, że bez względu na to, czy jest dobrze czy źle, czy wygrywam czy nie – zawsze byłem na treningu. Jeśli ktoś mi pomógł w życiu, to dlaczego ja mam nie pomagać? Gdyby nie boks to nie wiem co bym robił. Nie wyobrażam sobie innego życia oprócz tego, jakie mam teraz. Czuję się szczęśliwym człowiekiem, spełnionym.

- Dlaczego akurat boks?
KZ: Zanim zacząłem trenować boks to lubiłem grać w piłkę. A kiedy zacząłem szkołę średnią, wracałem do domu i trochę się nudziłem. Dogadałem się z kolegą z klasy, który na bieżąco informował mnie gdzie są treningi. Pierwszy raz wybraliśmy się w styczniu w 2000 roku i od tamtej pory się zaczęło.

- Zdarzało się, że opuszczałeś treningi?
KZ: Nie. Zawsze ciężko trenowałem i nie opuszczałem treningów. Wchodziłem na salę pierwszy a wychodziłem ostatni. Po roku treningów zdobyłem Mistrzostwo Polski juniorów. Tylko dlatego, że przez ten rok bardzo ciężko trenowałem i praktycznie nie opuściłem żadnego treningu. To wszystko to bardzo ciężka praca.

- Zacząłeś treningi w wieku 17 lat… Ilu Was zaczynało?
KZ: Na pierwszy trening poszedłem z kolegą z klasy – z Łukaszem. Na następny trening pojechał mój starszy brat i brat cioteczny. Trenowaliśmy razem, ale wydaje mi się, że nikt z nich nie przykładał się w taki sposób jak ja. To trzeba w pewien sposób zwariować, żeby być tak zdeterminowanym. Żeby dążyć do celu, żeby postawić na siebie. Ja stawiam na siebie. Chodziłem do szkoły, nie uciekałem z lekcji, ale najważniejszy był boks. Czy byłem chory, czy zmęczony – nic się nie liczyło. Zawsze byłem na treningu. Dzień bez treningu, to dzień zmarnowany. Bardzo dużo ludzi trenowało w tym samym czasie co ja, ale i dużo – odchodziło. Boks amatorski uprawiałem przez 10 lat. Stoczyłem 230 walk. Trzeba się zakochać w tej dyscyplinie, aby poświęcić swoje życie.

- Wspomniałeś o tym, że ktoś kiedyś Ci pomógł. A co ze wsparciem najbliższych?
KZ: Przez wiele lat mama wychowywała nas sama, ponieważ ojciec był zagranicą. Było nas trzech – mam starszego brata o rok i młodszego o sześć lat. Nie raz było ciężko. Bywało i tak, że było ciężko z jedzeniem. Mama bardzo ciężko pracowała. Praktycznie ze starszym bratem wspólnie opiekowaliśmy się młodszym bratem, właśnie ze względu na pracę mamy. Były i takie chwile, kiedy już trenowałem – że mama oddawała mi ostatnie pieniądze, abym mógł pojechać na zawody i miał pieniądze na jakieś drobne wydatki. Bywały też i takie momenty, że mama chodziła do sąsiadów i zapożyczała się, abym mógł pojechać na zawody. Bardzo dużo zawdzięczam swojej mamie i tacie, którzy umożliwili mi to, że mogłem spełniać swoje marzenia. Było ciężko. Mama też była czynną zawodniczką, grała w piłkę ręczną. Kiedyś nawet z dziewczynami zdobyły mistrzostwo województwa białostockiego. Miały jechać na Mistrzostwa Polski, ale babcia jej nie puściła. Dokładnie nie wiem z jakich względów. Kto wie, co by się działo… Mama była jedną z lepszych zawodniczek w Białymstoku. Z drugiej strony to dobrze, że nie pojechała, bo nie wiadomo jak by się to zakończyło… Dzięki temu, że nie pojechała – jestem ja (śmiech).

- Co pamiętasz ze swojego dzieciństwa?
KZ: Kiedyś jak mieliśmy wakacje na wsi, to były takie historie, że jedna połowa wsi kłóciła się z drugą połową o to, kiedy mają grać na boisku, bo nie było miejsca aby wszyscy mogli zagrać jednocześnie w piłkę. To było małe boisko, mogło tam grać maksymalnie 6 – 7 osób, grało po 20 osób w drużynie. Proszę sobie wyobrazić – 20 osób w drużynie… Dziś młodzież siedzi przed komputerami, telewizorami, a kiedyś tak nie było. Pamiętam ze swojego dzieciństwa różne gry – w podchody, w wojnę, w berka. Zabawa w policjantów i złodziei. W związku z tym, że mam starszego brata o rok, to wychowywaliśmy się razem. Był starszy i jak trzeba było to musiałem go słuchać. Może to dzieciństwo sprawiło, że stawiam na swoim, że się nie poddaje, że mam wiarę w siebie. Jestem uparty. Mam cele. Mam marzenia.

- Teraz też słuchasz się brata?
KZ: Teraz jesteśmy przede wszystkim dobrymi kumplami. Zawsze patrzymy w tym samym kierunku i nasze zdania za bardzo się nie różnią.

- Wierzysz, że marzenia się spełniają?
KZ: Warto jest w życiu marzyć. Marzenia się spełniają, tylko trzeba ciężko pracować.

- Jednym z tych marzeń był ten klub bokserski, w którym teraz rozmawiamy. Postawiłeś sobie za cel pomoc tym dzieciom i młodzieży, którzy nie mają pieniędzy…
KZ: Dziś z młodymi ludźmi to jest tak, że chyba mają za dużo pieniędzy. Jest za dużo komputerów, za dużo innych rzeczy. Nawet kiedy pojadę na wieś, to nie widać tych dzieci na podwórku. Czasami zbierze się bardzo sporadycznie grupa dziesięciu chłopaków, którzy grają sobie w piłkę. Kiedyś tak nie było. Chcę pomagać młodym ludziom. Jak będą chcieli to będę pomagał spełniać ich marzenia. Jak będą chcieli trenować to za wszelką cenę im to umożliwię.

- Jakie jeszcze masz marzenia?
KZ: Myślę o tym, aby się spełniać zawodowo. Chcę założyć rodzinę, mieć dzieci. Moi bracia już mają własne rodziny.

- Jakie masz wartości w życiu?
KZ: Na pewno przyjaźń. Uczciwość wobec przyjaciół i kolegów. Wzajemna pomoc. Dobre znajomości pomagają w życiu. Mam przyjaciół i znajomych na których zawsze mogę liczyć. To pytanie, jeśli wymaga uczciwej odpowiedzi, to trzeba się zastanowić. Wartości w życiu nie można wymienić ot tak sobie. W ostatnim czasie moje życie nabrało tak dużego tempa, że nie mam czasu się zastanowić nad sobą prywatnie.

- A co z zaufaniem?
KZ: Ufam temu, kto na to zasługuje. Żeby komuś zaufać to trzeba kogoś poznać. Trzeba z kimś przebywać i utrzymywać częste kontakty przez kilka lat. Mam też kolegów z kadry, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. Niektórzy przyjeżdżają na moje walki. Oni już nie boksują, ale są trenerami. Na nich zawsze mogę liczyć, zawsze mogę polegać. Jestem pewien, że gdyby coś się działo, to dzwonię i w miarę możliwości przyjeżdżają jak najszybciej. Oczywiście mogę też liczyć na Andrzeja, z którym znam się chyba już 12 lat. Odkąd przyszedł do Hetmana Białystok to się jakoś zakolegowaliśmy. Różne chwile ze sobą przeżywaliśmy. Na dzień dzisiejszy jest moim trenerem, moim przyjacielem. Ufamy sobie. Andrzej jest też moim partnerem w biznesie, bo otworzyliśmy razem klub i działamy wspólnie. Przyjaźń i zaufanie jest bardzo ważne.

- Kto jest Twoim autorytetem?
KZ: Ojciec, mama, bracia i ich rodziny. Na nich mi najbardziej zależy.

- A jeśli chodzi o sport?
KZ: Kiedy miałem 10 – 12 lat to byłem zafascynowany filmem „Rocky”. To było takie pierwsze zderzenie z boksem. A później był Andrzej Gołota, Darek Michalczewski, Muhammad Ali, Joe Frazier – tych bokserów zawsze podziwiałem.

- Dziś jesteś znany. Kiedy zaczynałeś trenować to liczyłeś się, że tak może być?
KZ: Nie myślałem, że kiedyś będę rozpoznawalny. Zacząłem trenować, bo to mi się spodobało. Miałem coraz więcej chęci do tego, aby zdobywać wiedzę i coraz częściej chodzić na treningi. Wtedy nie sądziłem, że kiedykolwiek dojdzie do takiej historii jak dziś – to spotkanie. Jestem osobą rozpoznawalną na ulicy. Widocznie takie karty rozdał los.

- Wyobrażasz sobie życie bez boksu?
KZ: Na pewno nie przestanę trenować. Mam plany – jeśli mi zdrowie na to pozwoli, zakończę karierę, chcę nadal systematycznie biegać, trenować, chciałbym trenować z młodzieżą. Otworzyliśmy właśnie klub bokserski. Sport i boks to jest pasja i przyszłość, do której dążę, aby cały czas być w tym. Jestem bokserem, będę, a jak zakończę karierę to chcę być trenerem.

- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Marta Jacukiewicz

WNIOSKI PO GALI BOKSU ZAWODOWEGO W WIELICZCE

plakatwieliczka01

Za nami kolejna gala grupy zawodowej Tomasza Babilońskiego. Z racji miejsca, w którym się odbyła była zapewne po raz wtóry jedną z najbardziej osobliwych pięściarskich rywalizacji w skali świata. Pod względem sportowym pozostawiła może pewien niedosyt, bo w walce wieczoru nie zobaczyliśmy zapowiadanej przez zawodników nadzwyczajnej agresji. Mimo to kibice, doceniający coraz bardziej ringową rywalizację wewnątrz-polską zobaczyli kilka ciekawych momentów.

Najważniejszym punktem gali w Kopalni Soli w Wieliczce miała być rywalizacja Krzysztofa Zimnocha (17-0-1, 11 KO) z Arturem Binkowskim (16-4-3, 11 KO). Ten drugi, skazywany przez wielu na na porażkę, pokazał w ringu, że jego boks wyszedł z pod ręki trenerskich fachowców – Boehma i Teodorescu – i mimo krótkich przygotowań, w których zabrakło m.in. czasu na sparingi, jest w stanie przeboksować pełen dystans z mającym dobre recenzje Zimnochem. Binkowski walczył ambitnie, zostawiając na ringu w Wieliczce wiele zdrowia i serca – nie był jednak w stanie specjalnie zagrozić pięściarzowi z Białegostoku. Ze sportowego punktu widzenia pojedynek Zimnocha z Binkowskim niewiele dał jego zwycięzcy. Pokazał również, że na rywalizację na szczycie europejskiej wagi ciężkiej (vide ewentualna walka z Dereckiem Chisorą) jest dla Krzysztofa za wcześnie. Chyba właściwym rozwiązaniem jest zapowiadane przez jego team szukanie nowych bodźców treningowych za Oceanem, gdzie też znajdą się zapewne sparingpartnerzy, mogący podnosić Zimnochowi poprzeczkę do góry.

Do USA mógłby również pojechać Krzysztof Głowacki (20-0, 13 KO), który wczoraj udowodnił dlaczego znajduje się w światowych rankingach. Jego skuteczny i bezkompromisowy boks okazał się niszczycielski dla weterana światowych ringów, Richarda Halla (30-14, 28 KO). Bardzo dobrym posunięciem – sportowo i marketingowo – byłaby zapowiadana przez Tomasza Babilońskiego chęć skonfrontowania pięściarza rodem z Wałcza z Francisco Palaciosem, który mimo zastoju, do jakiego doprowadziły dwie porażki z Krzysztofem Włodarczykiem, może zagwarantować Głowackiemu wartościowy sprawdzian umiejętności.

Czego dowiedzieliśmy się jeszcze, oglądając galę boksu zawodowego w Wieliczce? Że dobrze przygotowany do walki, „wiecznie młody” Rafał Jackiewicz (43-11-2, 21 KO) nadal może być magnesem, przyciągającym kibiców i dającym gwarancję dobrego boksu. Że  wędrówka w górę kolejnych kategorii wagowej, która od pewnego czasu staje się udziałem Michała Żeromińskiego (5-1, 1 KO), jest dla radomianina niepotrzebna. Osobiście widziałbym go występującego maksymalnie w limicie wagi junior półśredniej. Że Kamil Szeremeta (5-0, 0 KO) szybko potrzebować będzie wyższych celów niż rywalizacja z krajowymi rywalami. Na jego przykładzie dostrzegam także, że droga jaka dzieli najlepszych w Polsce amatorów (chociażby z wagi średniej) do zawodowej czołówki krajowej nie jest zbyt długa. To samo można powiedzieć obserwując sportowy rozwój Michała Cieślaka (2-0, 0 KO). Cieszy mnie również zwycięski powrót na ring Roberta Świerzbińskiego (12-2, 3 KO), którego występy w kolejnych polskich galach gwarantują dobrą jakość widowiska. Dobrze się stało, że jego niefortunny wyjazd do Kanady, nie zakończył kariery, na co wiele wskazywało po bolesnej porażce przed czasem.

plakatwieliczka

PRZED GALĄ W WIELICZCE. W KOPALNI POLEJE SIĘ KREW?

Wydaje się, że po majowej wygranej na punkty z mocno podstarzałym, lecz nadal dużo potrafiącym Oliverem McCallem, potyczka z Arturem Binkowskim nie powinna być dla Krzysztofa Zimnocha dużym wyzwaniem. 38-letni przeciwnik od lat mieszkający za Atlantykiem po 2007 roku stoczył tylko jeden, do tego przegrany pojedynek. Choć zapewnia, że należycie się przygotował, pomimo przyzwoitej wagi (100 kg przy 188 cm wzrostu) jego dyspozycja pozostaje sporą zagadką.

- Krzysiek stoczy dopiero trzecią walkę na dystansie ośmiu rund, a pojedynek z Arturem Szpilką, do którego może dojść w lutym, na pewno byłby zakontraktowany na dziesięć lub dwanaście. Pod tym względem będzie to dla niego pożyteczny sprawdzian – przekonuje Tomasz Babiloński, promotor Zimnocha i główny organizator gali w kopalni soli w Wieliczce.

- Niezależnie od tego, czy uda się doprowadzić do starcia ze Szpilką, wstępnie zaplanowaliśmy, że 26 kwietnia w Legionowie Krzysiek zmierzy się z rywalem klasą przynajmniej dorównującym McCallowi – poinformował Babiloński.

Media obiegła też wiadomość o propozycji złożonej Zimnochowi przez obóz mistrza Europy wagi ciężkiej Derecka Chisory. Do walki mogłoby dojść już 30 listopada w Londynie, lecz z wypowiedzi białostoczanina wynika, że kilka tygodni to zbyt krótki okres, aby mógł osiągnąć najwyższą dyspozycję.

W porównaniu z McCallem, Chisorą i Szpilką, Binkowski nie wydaje się dla Zimnocha dużym zagrożeniem. W ostatnich dniach, rozmawiając z mediami zrobił jednak dużo, aby niego i samej walki zrobiło się głośno. Cel udało się osiągnąć i nawet jeśli poziom pojedynku okaże się rozczarowujący, to już wiadomo, że sprowadzenie Binkowskiego do Polski będzie udany posunięciem przynajmniej z promocyjnego punktu widzenia.

PLAN GALI
waga ciężka, 8 rund: Krzysztof Zimnoch – Artur Binkowski
walka w limicie 70 kg, 8 rund: Rafał Jackiewicz – Michał Żeromiński
waga junior ciężka, 8 rund: Krzysztof Głowacki – Richard Hall (Jamajka)
waga średnia, 6 rund: Kamil Szeremeta – Daniel Urbański
waga junior ciężka, 4 rundy: Michał Cieślak – Łukasz Rusiewicz
waga średnia, 4 rundy: Robert Świerzbiński – Ismaił Tebojew

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy