Tag Archives: Kamil Młodziński

GALE ZAWODOWE W POLSCE: KWIECIEŃ 2022. BYTOM I WAŁCZ

jonak_damian_02

22 KWIETNIA 2022 ROKU [TYMEX BOXING NIGHT, BYTOM]

Do trzech razy sztuka. Damian Jonak (42-1-2, 21 KO) zakończył trylogię z Andrew Robinsonem (26-6-2, 7 KO) wygraną! Już w pierwszej rundzie obaj poszli na całość, brakowało jednak czystych ciosów. W drugiej jednak Damian po przestrzelonym prawym natychmiast poprawił lewym sierpem, trafił na szczękę i Brytyjczyk ciężko padł na matę, Nie pierwszy raz pokazał charakter, wstał i dotrwał do przerwy. Po niej nadal warunki dyktował Polak, który dwukrotnie prawym sierpowym „zamroził” na moment przeciwnika. Kolejne trzy minuty już bardziej wyrównane, choć wrażenie robiły haki Jonaka na korpus. Wcześniej tego brakowało. Na półmetku wszystko wyglądało bardzo dobrze, niestety piąte starcie to najlepszy dotąd okres Robinsona. Anglik bił lżej, z luzu, ale prawa ręka coraz częściej dochodziła do głowy miejscowego bohatera. Lepiej wyglądała kolejna odsłona, w której Damian wrócił do lewego prostego. Po chwilowym dołku Jonak wrócił bardzo dobrą siódmą rundą. W połowie trafił bezpośrednim prawym krzyżowym i do przerwy poprawił jeszcze kilka razy w wymianach w półdystansie. Ostatnie trzy minuty to ringowa wojna. Co najważniejsze wciąż pod lekkie dyktando naszego reprezentanta. Kiedy więc zabrzmiał ostatni gong, Damian podniósł ręce na znak zwycięstwa. Sędziowie typowali wygraną Jonaka 78:73, 78:73 i 77:74.

Trudne walki i tym cenniejsze zwycięstwa zanotowali Stanisław Gibadło (8-0) oraz Kamil Młodziński (15-5-4, 7 KO). „Camilo” spotkał się z twardym, choć sprowadzanym w ostatniej chwili Miroslavem Serbanem (13-11, 7 KO). Po sześciu rundach sędziowie wskazali na miejscowego pięściarza – 58:56, 58:56 i 59:55. Gibadło był liczony w piątej rundzie po prawym na korpus Mateo Verona (29-29-3, 8 KO). Pojedynek był rwany, momentami chaotyczny, a Staszek, który w boksie olimpijskim pracował nogami i ładnie kontrował, niepotrzebnie wchodził w półdystans, mając mało argumentów w pięściach. Po ośmiu starciach wygrał 76:75, 77:76 i 76:75, ale na tle Rafała Wołczeckiego wypadł w walce z Argentyńczykiem słabiej.

Tomasz Gromadzki (12-4-1, 3 KO) założył rękawice na dłonie i zamiast walk na gołe pięści znów zaboksował na ringu zawodowym. Podczas trwającej gali w Bytomiu pewnie ograł Adama Koprowskiego (4-4-2). „Zadyma” rozpoczął – i skończył, w swoim stylu. Od początku ruszył ostrym pressingiem i momentami chaotycznymi atakami spychał rywala na liny. Doświadczony Koprowski w drugiej rundzie odpowiedział ładnym prawym sierpem, ale nie ponowił akcji. Gromadzki z każdą minutą zyskiwał coraz wyraźniejszą przewagę, choć w piątej rundzie – znów po kontrze prawym sierpowym, przyklęknął i był liczony do ośmiu. Szybko jednak powstał i dalej nacierał. Adam w końcówce szóstej odsłony walczył z rywalem i kryzysem, jednak zdołał dotrwać do końca. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali na korzyść Gromadzkiego 57:56, 59:55 i 59:55.

Trwa dobra seria Remigiusza Smolińskiego (4-1, 2 KO). Dwumetrowy olbrzym po czasówce na Kamilu Bodziochu teraz jeszcze szybciej uporał się z Borną Grcicciem (1-1, 1 KO). Walka bez większej historii. Sporo niższy Chorwat starał się skrócić dystans i przejść do półdystansu. W połowie pierwszej rundy Remek zrobił krok w tył, skontrował prawym krzyżowym i posłał przeciwnika na deski. Grcić jeszcze się podniósł, ale po kilku kolejnych ciosach znów zapoznał się z matą ringu i nierówny bój zastopował sędzia.

Czwarte zwycięstwo do swojego rekordu dopisał były wicemistrz Polski, Wiktor Szadkowski (4-0, 2 KO). Występujący w wadze półciężkiej „Wicio” od początku zdominował Damiana Szewczyka (1-2), w drugiej rundzie podłączył go prawym krzyżowym, nie zdołał jednak skończyć ambitnego rywala przed czasem. Po ostatnim gongu wszyscy sędziowie punktowali na jego korzyść w stosunku 40:36. Wcześniej wracający po długiej przerwie Martin Gottschall (4-0, 1 KO) wypunktował Pawła Strykowskiego (3-16), a Aleksander Jasiewicz (4-1) ograł w krwawej potyczce Bazargura Jugdera (3-4-1, 2 KO).

30 KWIETNIA 2022 ROKU [KNOCKOUT PROMOTIONS, WAŁCZ]

Aż trzy i pół roku czekał Krzysztof Głowacki (32-3, 20 KO), by powrócić na zwycięską ścieżkę. Dwukrotny mistrz świata wagi junior ciężkiej w swoim Wałczu odbudował się po porażkach z Briedisem i Okolie, pokonując przed czasem Francisco Ruiza (16-4, 5 KO). „Główka” już pierwszym ciosem – lewym krzyżowym, przestawił grubiutkiego rywala na liny i tam go zostawił aż do końca rundy. W międzyczasie posłał go dwukrotnie na deski lewym hakiem na korpus, pod prawy łokieć. W końcówce wręcz go oszczędzał, żeby dać sobie i kibicom parę minut więcej. W drugim starciu Krzysiek zrobił sobie „pracę na worku”. Obijał bezlitośnie przeciwnika, ale bił z luzu, nie z pełną mocą, bawiąc się boksem i długo wyczekiwanym powrotem. W końcówce trzeciej odsłony „Główka” podkręcił tempo i kilka razy trafił sierpem z prawej i lewej ręki. Meksykanin cierpiał po dołach, ale głowę ma twardą. W czwartej rundzie lewy sierpowy Polaka po raz trzeci przewrócił Ruiz, a po liczeniu do ośmiu Krzysiek dopełnił dzieła zniszczenia krótkim prawym sierpem.

Mateusz Tryc (14-0, 7 KO) – po raz pierwszy z Andrzejem Liczikiem w narożniku, pokonał Omara Garcię (17-7, 14 KO). W pierwszej rundzie zapachniało niespodzianką – prawy sierp pięściarza z Wenezueli wylądował w okolicach ucha i Mateusz „zatańczył”. W drugiej jednak to on wyprzedził przeciwnika w akcji prawy na prawy, odzyskując kontrolę nad pojedynkiem. W trzeciej pięściarz z Wyszkowa dodał do swojego arsenału mocne haki na korpus. Na półmetku pojedynku Mateuszowi ewidentnie przeszkadzało rozcięcie prawej powieki po przypadkowym zderzeniu głowami. Kontrolował walkę, widać jednak było, że odczuwa pewien dyskomfort. Tryc przyjął prawy podbródek na początku piątego starcia, ten cios jednak nie zrobił na nim większego wrażenia i z kolejnymi minutami tylko podkręcał tempo. Ale trzeba przyznać Garcii, że prawym podbródkiem bije dobrze, bo w siódmej odsłonie znów złapał nim Tryca. Ten zrewanżował się mu natomiast tuż przed przerwą prawym sierpowym. W ostatniej, ósmej rundzie, Mateusz pogonił wymęczonego rywala i gdyby miał jeszcze dziewiątą, zapewne wygrałby przed czasem. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali na jego korzyść 80:72 (?), 78:74 i 78:74.

Chwalony mocno, czasem może trochę na wyrost, Kamil Bednarek (11-0, 6 KO) pokonał zasłużenie solidnego Iago Kizirię (5-4, 3 KO), ale na pewno nie zaboksował dobrze. Gruzin ruszył od razu pressingiem. Lepszy na nogach Kamil kontrolował jego ataki, ale w pierwszej rundzie zainkasował mocny prawy, a w drugiej lewy sierpowy. I widać było, że te ciosy mają swoją wymowę. W trzecim starciu podopieczny Piotra Wilczewskiego złapał w końcu rytm, łapał w tempo przeciwnika na kontrę i jedną z nich rozciął mu prawy łuk brwiowy. Kolejne minuty miały podobny scenariusz – Kiziria boksował dwoma-trzema zrywami na rundę, a Kamil przepuszczał najczęściej chaotyczne ataki dobrą pracą nóg i wyboksowywał twardego oponenta prawym jabem. Wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą, ale na starcie siódmej rundy Kiziria przeprowadził minutowy, huraganowy atak. Bednarek pogubił się, przyjął kilka niepotrzebnych ciosów i gdyby mierzył się z kimś z mocniejszym uderzeniem, mógłby słono zapłacić z te luki w obronie. W końcówce znów się pogubił. Zamiast stanąć mocno na nogach, trochę panicznie uciekał. Bez mocnej kontry. Ostatnie trzy minuty już lepsze, ale Bednarek i jego trener wiedzą nad czym trzeba popracować. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali niejednogłośnie – 78:74, 75:77 i 77:75.

W wieku siedemnastu lat udanie na ringu zawodowym zadebiutował mistrz Polski w gronie młodzików i kadetów, na pewno perspektywiczny Tobiasz Zarzeczny (1-0, 1 KO). Zadanie teoretycznie łatwe, bo naprzeciw niego stanął Kamil Zychiewicz (0-4), ale dla tak młodego chłopaka telewizja, inne rękawice – to wszystko ma znaczenie. Tobiasz już po 30 sekundach sięgnął rywala długim prawym krzyżowym. Za moment trafił prawym sierpowym, poprawił prawym podbródkiem, w wszystko zakończył lewym hakiem na wątrobę. Debiut trwał łącznie 75 sekund.

Po chwili do ringu wyszedł inny debiutant – Kamil Urbański (1-0, 1 KO). A w jego narożniku jeszcze inny debiutant – Mateusz Masternak, który tym razem wcielił się w rolę trenera. Rywalem wrocławianina był Goga Kewliszwili (5-10-1, 1 KO). Dwukrotny medalista Mistrzostw Polski w wadze średniej w końcówce pierwszej rundy rozbijał rywala lewym prostym i zmusił do przyklęknięcia. Po przerwie rzucił go na deski prawym sierpowym, za moment znów prawy sierp przewrócił Gruzina i było po wszystkim po czterech minutach.

źródło: bokser.org

UDANE POWROTY ROBERTA PARZĘCZEWSKIEGO I PATRYKA SZYMAŃSKIEGO

gala_szklarska2021

W głównym daniu wczorajszej gali MB Boxing Night 9 wracający po ciężkim nokaucie Robert Parzęczewski (26-2, 16 KO) pokonał solidnego Facundo Nicolasa Galovara (10-6-2, 7 KO). Argentyńczyk naoglądał się ostatniej walki „Araba” i od początku polował lewym sierpowym bitym z całym skrętem. Robert natomiast dobrze pracował nogami i lewym prostym punktował. Gdy rywal wydłużał kombinację, czasem coś przeszło, generalnie jednak podopieczny Grzegorza Krawczyka dobrą defensywą przepuszczał bądź blokował ciosy rywala. Sam natomiast polował, by wejść w tempo akcją prawy na prawy. Celował też lewym hakiem pod prawy łokieć.

Na półmetku wszystko pod kontrolą, choć Galovar pozostawał groźny, polując jakimś mocnym uderzeniem, którym mógłby obrócić losy potyczki. W piątym starciu Parzęczewski bił albo prawym na dół, albo kombinacją lewy na dół-prawy sierp na górę. Na początku kolejnej odsłony zagapił się i Argentyńczyk trafił długim prawym, ale ten cios nie zrobił na Robercie większego wrażenia. Zaraz zresztą uderzył lewym pod prawy łokieć, poprawił prawym sierpowym i rywal był w tarapatach. Zabrakło czasu. Ale po przerwie Galovar już odważnie wchodził w wymiany w półdystansie. Do końca atakował i starał się przechylić szalę na swoją korzyść. Robert natomiast boksował dziś konsekwentnie, nie podpalał się i wyboksował oponenta. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 78:74 i dwukrotnie 80:72 – wszyscy na korzyść „Araba”.

Po czterech porażkach w pięciu walkach wielu wysyłało już Patryka Szymańskiego (21-4, 11 KO) na sportową emeryturę. On jednak się nie poddaje i zadał Danielowi Bociańskiemu (10-1, 2 KO) pierwszą porażkę w karierze. Patryk wyprzedzał rywala w pierwszej rundzie. Drugą zaczął od akcji prawy krzyżowy-lewy sierp. Weszło. Od razu poprawił tą samą kombinacją. Był jeszcze prawy podbródkowy. Ale tuż przed gongiem sam zainkasował mocny prawy podbródek i wydawał się, że gong go trochę uratował. Po przerwie tempo nieco spadło, co było Szymańskiemu na rękę. W takim kontrolowanym boksie górę brały jego większe umiejętności techniczne. A poza tym wszyscy znamy jego problemy z kondycją. „Bocian” nie podkręcał tempa również w czwartym starciu. Przegrał więc i ten odcinek. W połowie piątej rundy Szymański ustawił sobie przeciwnika lewym prostym, uderzył prawym podbródkowym, trafił idealnie na szczękę i było po wszystkim. Co prawda Bociański się nie przewrócił, ale mocno „zatańczył” i sędzia Małek wkroczył do akcji. Bo Patryk mógł zaraz dobić Daniela i ciężko znokautować.

Kamil Bodzioch (7-1-1, 2 KO) zremisował z Jakubem Sosińskim (3-2-1, 1 KO). Kuba zaczął spokojniej. Wywierał pressing, ale celował. Nie tracił niepotrzebnie energii. A 40 sekund przed końcem pierwszej rundy zranił Kamila prawym sierpowym na szczękę. Obyło się bez nokdaunu, ale mocne 10:9. Drugie starcie również dla Sosińskiego, który bił optycznie mocniej. W trzeciej jednak pojedynek zaczął się robić „ciasny”. I znów rozgrzał salę, tak jak kilka miesięcy wcześniej. Tuż przed przerwą pięściarz z Jeleniej Góry trafił lewym sierpowym i niemal równo z gongiem poprawił prawym. Udana końcówka sprawiła, że po przerwie Bodzioch rozluźnił się, boksował z dystansu ciosami, przepuszczał sierpy rywala, a raz mocno strzelił lewym hakiem pod prawy łokieć. W piątej rundzie Kamil ustawiał już sobie przeciwnika lewym prostym, polując na mocny prawy. I dwa razy takim prawym trafił. Ale Sosiński zebrał się w sobie, złapał drugi oddech i w szóstej rundzie znów ostrzej zaatakował. Poziom światowy to nie był, ale oglądało się to dobrze. A takie starcia też są fajne dla kibiców… Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 58:56 Sosiński i dwa razy 57:57 – a więc remis!

Kamil Młodziński (14-5-4, 7 KO) w dobrym stylu odprawił niepokonanego Bartłomieja Wańczyka (15-1, 7 KO). Już w pierwszej rundzie zranił rywala prawym krzyżowym. W drugiej był mocny prawy podbródek. W trzeciej kilka haków w okolice wątroby i ostrzeżenie dla przeciwnika za klinczowanie. Młodziński zakończył jednostronny bój w czwartym starciu. Wańczyk wstał po pierwszym nokdaunie, ale za moment kolejne ciosy Kamila zmusiły sędziego Jankowiaka do zatrzymania potyczki.

Po twardych sześciu rundach Tomasz Nowicki (8-0, 2 KO) pokonał niejednogłośnym werdyktem Dmytro Szczerbina (9-1-1, 2 KO). Sędziowie punktowali 58:56, 56:58 i 58:56. Nie był to przekręt, ale na neutralnym terenie Tomek tej walki by nie wygrał…

Kacper Salabura (3-1) pokonał Marcina Piegońskiego (1-2). Salabura dobrze wszedł w pojedynek, skracając dystans i bijąc celnie hakami oraz sierpami. W drugiej rundzie niby dalej wywierał pressing, lecz przestał zadawać ciosy. Po sześciu minutach 19:19. – Bliżej niego – krzyczał trener Galara. W połowie trzeciej odsłony Piegoński już ciężko oddychał, a czujący jego kryzys Kacper podkręcił jeszcze bardziej tempo. Celował hakami na korpus na osłabionego przeciwnika. Po przerwie Salabura ruszył po nokaut. Łamał Marcina każdym kolejnym ciosem, choć brakowało w nich trochę mocy. Obijanie rywala – momentami trochę bezmyślne, w końcówce piątej rundy zmęczyło również Slaburę. Ostatnie trzy minuty także dla Kacpra, który wygrał na kartach sędziów 58:56 (???) i dwukrotnie 59:55.

Wcześniej występujący w kategorii cruiser Oskar Gryckiewicz (1-0, 1 KO) udanie zadebiutował w gronie zawodowców, stopując Łukasza Bordewicza (1-1, 1 KO) w drugiej rundzie. W pierwszej kilka razy trafił prawym na górę, na początku drugiej prawy – tym razem na dół, dał pierwszy nokdaun. Po liczeniu Oskar poprawił prawym sierpowym na górę i było po wszystkim.

Boks olimpijski:
Artur Proksa PKT (30:27) Almos Lantos
Alexas Kubicki PKT (30:27) Martyna Bruch

źródło: bokser.org

szklarska2021

KAMIL ŁASZCZYK W TARAPATACH ALE ZWYCIĘSKI NA GALI WE WROCŁAWIU

gala wroclaw 2020

W walce wieczoru gali MB Boxing Night 8 we Wrocławiu Kamil Łaszczyk (29-0, 10) pokonał Kevina Escaneza (8-3-1), choć przez moment zapachniało sensacją.

Początek wyraźnie dla miejscowego pięściarza z Wrocławia, który ustawiał sobie Francuza lewym prostym i konsekwentnie celował lewym hakiem pod prawy łokieć. W drugiej rundzie zaczął już wchodzić lewy sierpowy, co wzięło się oczywiście z wcześniejszych akcji po dole. Był też krótki sierp z prawej ręki i efektowne uniki. Trzecie starcie to koncert podopiecznego Piotra Wilczewskiego. Przez dwie minuty szachował rywala jabem. W końcu huknął prawym sierpowym. Pod Francuzem ugięły się nogi, ale ustał. Za moment chciał odpowiedzieć, jednak Kamil po przepuszczeniu skontrował krótkim prawym i przeciwnik znów był podłączony. Po przerwie Polak rozbijał Escanez lewą ręką, dodając do tego od czasu do czasu mocne uderzenie z prawej. Na półmetku zapachniało sensacją. Kamil dominował tak bardzo, że zlekceważył rywala. Opuścił ręce, chciał efektownie przepuszczać jego ciosy unikami, nadział się jednak na lewy sierpowym, który eksplodował na jego szczękę. Nokdaun! I to ciężki nokdaun. Na szczęście gdy sędzia doliczył do ośmiu, kilka sekund później zabrzmiał gong. „Szczurek” pozbierał się w przerwie i wygrał kolejne trzy minuty. Widać było za to, że Escanez uwierzył w siebie i polował na jedno, mocne uderzenie. A jako iż był dużo wolniejszy, starał się przyjąć cios na blok i wtedy oddać. Podrażniony Łaszczyk w siódmym starciu postanowił pójść na wojnę. I przez dwie minuty była to równa potyczka, dopiero w końcówce Polak zaakcentował swoją przewagę, szczególnie trafiając mocnym prawym sierpowym. Na początku ósmej rundy trafił lewym sierpem, rozcinając rywalowi prawą powiekę. Wydawało się, że w końcówce dziewiątej rundy Kamil zranił oponenta lewym hakiem na dół, lecz Francuz okazał się twardzielem i nie zamierzał kapitulować. W połowie ostatniej rundy Escanez znów trafił lewym sierpowym i uwierzył, że znów może coś zdziałać. Kamil jednak wszystko kontrolował i dowiózł wygraną do końca. Sędziowie punktowali na jego korzyść 99:91, 98:91 i 99:91.

Michał Leśniak (14-1-1, 4 KO) pokonał Hamzę Misaui (9-3) przez kontuzję prawej ręki w trzecim starciu. Już początek pokazał, że Marokańczyk nie będzie łatwym przeciwnikiem. Był szybki na nogach i trudny do złapania. „Szczupak” więc skoncentrował się na lewym prostym i ciosach na korpus. Pod koniec drugiej rundy Misaui trafił nieczysto i miał kłopoty z prawą dłonią. Po krótkiej konsultacji z lekarzem podjął jednak rękawicę. Trzecia runda się rozkręcała, ale gdy w jej połowie Misaui znów skrzywił się z bólu po zadanym ciosie, z jego narożnika poleciał ręcznik na znak poddania. Tak więc Leśniak wygrał przez TKO.

W wadze ciężkiej Kamil Bodzioch (7-1, 2 KO) pokonał Jakuba Sosińskiego (3-2, 1 KO). Kuba zgodnie z przewidywaniami ruszył bardzo ostro. Przebijał prawym sierpowym gardę rywala. Pięściarz z Jeleniej Góry był lekko naruszony, ale przetrwał kryzys i od połowy rundy uruchomił nogi, zaczął stopować ataki przeciwnika lewym prostym i wrócił do gry. Oczywiście przegrał 9:10, lecz wydawało się, że najgorsze już za nim. Po przerwie wciąż był w odwrocie, unikał jednak obszernych sierpów, a sam kilka razy trafił hakiem na korpus. Robiło się ciekawie. Trzecie starcie zdominował Bodzioch. Jego ciosy na korpus odebrały rywalowi oddech. On to zauważył, podkręcił tempo i poza akcjami po dole trafił również ładnym prawym krzyżowym na górę. W czwartej odsłonie przewaga Kamila powiększyła się jeszcze bardziej. Przepuszczał obszerne sierpy Jakuba, kontrował, wydłużał serie i choć sam także był zmęczony, charakterem zajeżdżał Sosińskiego. Początek piątej rundy to znów ładne lewe haki Bodziocha w okolice wątroby. A one przecież najbardziej odbierają oddech. Był też długi lewy prosty, którym rozkrwawił nos oponenta. Ostro było w ostatnim starciu. Zaczął Bodzioch prawym krzyżowym na górę. Za moment Sosiński odpowiedział prawym sierpowym. Obaj poczuli te ciosy, lecz byli zbyt wyczerpani, by ponowić akcję. 50 sekund przed końcem Kuba zranił Kamila prawym sierpem na szczękę. Sędzia Łagosz niepotrzebnie przerywał walkę, gdy Bodzioch tracił ochraniacz na zęby. Wszak to nie boks olimpijski… Ostra końcówka dla Sosińskiego. Naprawdę fajna walka, lepsza niż większość z nas się spodziewała. A jak to wyglądało na kartach sędziów? 58:56, 59:56 i 58:56 – wszyscy na korzyść Bodziocha, który udanie wrócił do gry po przykrej porażce z Marcinem Siwym.

Po trzech kolejnych porażkach Kamil Młodziński (13-5-4, 6 KO) zanotował drugie kolejne zwycięstwo, odprawiając niepokonanego dotąd Zsolta Osadana (16-1-1, 11 KO). Na samym finiszu pierwszej rundy w wymianie w półdystansie Kamil trafił krótkim lewym sierpowym na brodę. Zraniony rywal natychmiast sklinczował, a za moment zabrzmiał gong. Po przerwie Polak od razu trafił bezpośrednim prawym krzyżowym. Wyprzedzał akcje Słowaka, a dobrą pracą nóg unikał zagrożenia. W trzeciej odsłonie Młodziński nieco się pogubił, w ringu zapanował chaos i walka się wyrównała. Po słabszym okresie „Camilo” strzelił na 40 sekund przed końcem piątego starcia lewym sierpowym. Osadan „zatańczył”, jednak Kamil zamiast z zimną krwią dobić zranioną ofiarę, rzucił się na nią, chcąc urwać głowę. A w ten sposób ciężko czysto poprawić. Słowak przetrwał więc kryzys i w ostatnich trzech minutach próbował odwrócić losy pojedynku. Ambicji nie można było im odmówić, ale ta ambicja momentami przeradzała się w chaos. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali wyjątkowo zgodnie – wszyscy 58:56 na korzyść Polaka.

W starciu dwóch niepokonanych zawodników wagi junior średniej Tomasz Nowicki (6-0, 2 KO) pokonał Mario Zabojnika (3-1, 2 KO). Tomek pod koniec pierwszej rundy trafił długim lewym krzyżowym. W drugiej kontrolował potyczkę prawym jabem, a lewą ręką szukał miejsca pod prawym łokciem przeciwnika. W trzeciej odsłonie nadal przeważał, dał się jednak kilka razy złapać niepotrzebnym ciosem. Potem tempo nieco spadło. Minutę przed końcem walki Nowicki wstrząsnął jeszcze Słowakiem lewym sierpowym. Sędziowie jednomyślnie wskazali na Polaka – 59:55 i dwukrotnie 60:54.

Wcześniej w kategorii cruiser Oskar Wierzejski (4-0) pokonał debiutującego Michała Łoniewskiego (0-1). W piątej rundzie Oskar posłał rywala na deski lewym sierpowym i wygrał na kartach sędziów 60:54 oraz dwukrotnie 60:53.

źródło: bokser.org

SZYMAŃSKI, SĘK, ZIMNOCH I WERWEJKO NA TARCZY. WYGRANE ŁASZCZYKA, ŚLUSARCZYKA, GARDZIELIKA W RADOMIU

gala_radom2019

W walce wieczoru gali MB Boxing Night 6 w Radomiu Patryk Szymański (20-3, 10 KO) został zdominowany i pokonany przed czasem przez Andrieja Welikowskija (15-2-1, 9 KO), który górował właściwie w każdym elemenice rzemiosła i był dużo odporniejszy na ciosy.

Szymański w pierwszej akcji trafił prawym prostym, a potem zaczął celować lewym sierpowym na korpus. Ukrainiec zaczął jednak kontrować mocnym lewym sierpowym i chyba zranił Polaka. Welikowskij kontynuował ciekawe akcje w drugej rundzie, szukając różnych rozwiązań. Kończył zazwyczaj lewym sierpowym i coraz bardziej dominował. Szymański boksował schematycznie – miał swoje momenty, trafił m.in. lewym sierpowym, ale walka nie układała się po jego myśli. W trzecim starciu Welikowskij rozbijał już Polaka, spustoszenie siał zwłaszcza jego prawy. Szymański się trzymał i odpowiadał pojedynczymi trafieniami, lecz obficie krwawił jego nos i sytuacja podopiecznego Gusa Currena wyglądała coraz gorzej. Ukrainiec okazał się zawodnikiem wszechstronniejszym, umiejętnie balansował i kontrował, a także dobrze pracował na nogach. Koniec nastąpił w rundzie czwartej, gdy precyzyjna akcja zakończona kolejnym lewy sierpowym i prawym w okolice ucha posłała Polaka na deski. Patryk jakoś wstał, ale sędzia słusznie przerwał walkę, nie chcąc przesadnie narażać zdrowia zawodnika.

Shawndell Winters (13-2, 12 KO) pokazał się już w tym roku polskim kibicom z dobrej strony na gali w Katowicach, ale przegrał z Nikodemem Jeżewskim. Dziś Amerykanin wystąpił w wadze ciężkiej i pokonał przed czasem słabo przygotowanego Siergieja Werwejkę (11-3, 7 KO). Obaj zaczęli spokojnie i konsekwentnie, rozpoznając sytuację. Werwejko szedł do przodu za lewym prostym, Winters krążył wokół niego i czekał na okazję do ataku. Obaj trafili kilka razy lewymi prostymi i udali się do narożników. Drugą odsłonę Winters rozpoczął dynamiczną kombinacją, trafiając prawą ręką po lewym prostym. Chwilę później Amerykanin znów huknął prawą ręką i chyba zranił Werwejkę, ale nie poszedł za ciosem. Winters doskakiwał i kontrolował walkę, Werwejko nie miał wiele do powiedzenia, choć pod koniec rundy próbował się zerwać. Trzecia runda była szarpana, z obu stron brakowało czystych akcji. Siergiej doszedł do siebie i zaczął wreszcie pracować lewą ręką z większą precyzją (trafił przede wszystkim mocnym, bezpośrednim lewym sierpowym), co zapewniło mu zapewne zwycięstwo w tej odsłonie. Czwarta runda to znów sporo chaosu i przepychanek, w których lepiej czuł się zwinniejszy Winters, trafiając przede wszystkim prawą ręką. Werwejko odgryzał się lewymi sierpowymi, lecz dążenie do walki w półdystansie wyraźnie mu nie służyło. Siergiej próbował w piątej rundzie uruchomić wreszcie prawą rękę, ale to Winters trafił nią naprawdę mocno z doskoku i zranił Werwejkę, który zaczął słaniać się na nogach. Mimo wszystko zdołał się jakoś pozbierać i pod koniec rundy znów ruszył do ataku, trafiając prawym podbródkowym. Z kolei w rundzie szóstej Werwejko trafił kilka razy lewym sierpowym i wciąż był w grze, ale dał się złapać kontrą prawą ręką po odchyleniu. Padł na deski, zdołał wstać i został zasypany ciosami, przed nokautem uratował go gong. Po przerwie miał miękkie nogi, a Winters mądrze zaczynał akcje z dołu, by kontynuować bombami na górę. W końcu z narożnika Werwejki poleciał ręcznik na znak poddania i Robert Gortat przerwał walkę.

Sebastian Ślusarczyk (7-0, 5 KO) odniósł najważniejsze zwycięstwo w swojej dotychczasowej karierze, nokautując doświadczonego Dariusza Sęka (28-6-3, 10 KO). Sęk w swoim stylu zaczął od szachowania prawym prostym, do którego dokładał sporą ruchliwość. Odwrotna pozycja sprawiała Ślusarczykowi kłopoty, przyjmował lewe proste na dół, był również trafiany na głowę. W końcu wystrzelił celnym lewym sierpowym i do końca rundy starał się atakować, lecz prezentował zbyt słabą pracę nóg, by zagrozić rywalowi. Doświadczenie i umiejętności Sęka robiły swoje w drugiej rundzie, ale wyglądał na coraz bardziej zmęczonego. Ślusarczyk zaczął regularnie trafiać lewymi sierpowymi i walka się wyrównała. W trzeciej odsłonie napór Ślusarczyka zaczął robić na Sęku wrażenie. Serie ciosów w różnych płaszczyznach – od mocnych prawych, przez uderzenia na korpus, do lewych sierpowych – dochodziły celu i szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę młodszego zawodnika. Ślusarczyk nie przygotowywał swoich akcji najlepiej w czwartej odsłonie, ale jego młodość, siła i ambicja pchały go do przodu. Zaczynała jednak zawodzić kondycja, a Sęk stopniowo przełamywał kryzys i wracał do gry. Pod koniec starcia został natomiast zraniony ciosami z prawej ręki na dół i na górę. W piątej rundzie Ślusarczyk złapał drugi oddech i kontynuował natarcie, trafiał lewym i prawym sierpowym, zamknął Sęka w narożniku, zasypał go ciosami i ciężko znokautował.

Jeden z najciekawszych polskich zawodników ostatniej dekady, Kamil Łaszczyk (27-0, 9 KO) pokonał wysoko na punkty Aleksandra Jegorowa (20-3-1, 10 KO) i pokazał, że duży talent idzie obecnie w parze z naprawdę niezłą formą. Kamil wdał się na początku w dość ryzykowną wymianę, ale chwilę później zaznaczył przewagę szybkości ładnymi akcjami prawą ręką. Wciąż jednak odsłaniał się w półdystansie i Jegorow regularnie lokował niebezpieczne prawe sierpowe. Pod koniec rundy Łaszczyk trafił mocnym prawym na dół, ale Jegorow zakończył pierwszą odsłonę natarciem. W pierwszej akcji drugiej rundy Polak huknął celną kombinacją. Potem rozluźnił się i trafił kilkoma mocnymi ciosami, m.in. lewym sierpowym na dół i prawym z góry. Niestety doznał rozcięcia prawego łuku brwiowego, zresztą twarz Jegorowa również krwawiła. Łaszczyk naprawdę dobre momenty przeplatał słabymi, a Jegorow wciąż pozostawał w grze. Podwójny i potrójny lewy prosty Łaszczyka i różnicowanie siły ciosu ”robiły robotę” w trzeciej i czwartej odsłonie. Polak szachował Ukraińca, choć nie chciał lub nie potrafił do końca uruchomić nóg i walka wyglądała momentami chaotycznie, także ze względu na niewygodny styl Jegorowa. Łaszczyk miał kapitalną końcówkę czwartej rundy, gdy trafił kilkoma sierpowymi w różnych płaszczyznach i zranił Ukraińca prawym podbródkowym. Można powiedzieć, że Jegorow został uratowany przez gong. Lewy na górę-prawy na korpus i bezpośredni prawy-lewy sierpowy po zejściu to dwie akcje, które często widzieliśmy w wykonaniu Łaszczyka, który rozwinął w piątej rundzie skrzydła i pokazywał naprawdę ciekawy boks. Ranił Jegorowa głównie bombami na korpus. Totalna dominacja Łaszczyka trwała w szóstej odsłonie, gdy Jegorow wielokrotnie zginał się z bólu, ale zdołał jakoś przetrwać. Kamil trochę za bardzo podpalał się w rundzie siódmej, Jegorow dużo klinczował i uchronił się przed nokautem, przyjmując po drodze kolejne mocne ciosy – od uderzeń z bliska na korpus, przez prawe proste (w kombinacjach i bezpośrednie) do sierpowych na głowę. Podobny przebieg miała ostatnia runda, pod koniec której Łaszczyk znów był blisko skończenia przed czasem po serii sierpowych. Po ostatnim gongu sędziowie byli niemal jednomyślni (79-73 i dwa razy 80-72).

- Tutaj w Radomiu upadłem i tutaj chcę się podnieść – mówił przed tym startem Krzysztof Zimnoch (22-3-1, 15 KO). Ale Radom mu nie służy, a Krzysztof Twardowski (6-2, 4 KO) wysłał go chyba na sportową emeryturę. W pierwszej rundzie Zimnoch ustawiał przeciwnika lewym prostym, ale to Twardowski zadał najmocniejszy cios – prawy krzyżowy w akcji prawy na prawy. Na początku drugiego starcia Twardowski zranił faworyta prawym krzyżowym na szczękę. Widział, że Zimnoch się zachwiał, więc doskoczył do niego, władował przy linach kilka kolejnych mocnych bomb i zamroczonego Zimnocha przed ciężkim nokautem uratował sędzia Arek Małek. Dla Zimnocha, kiedyś naprawdę dobrego amatora i zawodowca, był to powrót po ciężkim nokaucie z rąk Joeya Abella ponad dwa lata temu. Zbił kilogramy do kategorii junior ciężkiej, ale niestety czas płynie nieubłaganie. I jego czas w poważnym boksie właśnie się skończył…

Rok trwała przerwa Kamila Gardzielika (10-0, 3 KO) od startów. W tym czasie nie zardzewiał i pewnie ograł niepokonanego dotąd Mikolaja Kuzmickiego (11-1, 9 KO). Kamil zaczął spokojnie, ale kontrolował przeciwnika lewym prostym. W drugiej rundzie poczęstował rywala efektownym prawym podbródkiem, choć nie włożył w ten cios siłę i nie zrobił nim większej krzywdy. Po przerwie do swojego arsenału dodał uderzenia na korpus, co na dłuższym dystansie ma spore znaczenie. Przewaga Polaka wzrastała i nie podlegała dyskusji, a jedyne do czego można było się przyczepić, to brak zmiany tempa i ponowień. Ale on chyba chciał po prostu poboksować parę rund więcej po bardzo długiej przerwie. W siódmym starciu ruszył nieco agresywniej i szczególnie jego haki po dole robiły na przeciwniku wrażenie. Ambitnie jednak walczył o przetrwanie, a czasem nawet szukał szczęścia w jakimś obszernym sierpie. Sędziowie punktowali 79:73 i dwukrotnie 80:72, oczywiście na korzyść Gardzielika.

Mający ostatnio gorszy okres Kamil Młodziński (12-5-4, 6 KO) pokonał Jakuba Dobrzyńskiego (4-3, 1 KO). Już na początku zaiskrzyło. Pod koniec drugiej minuty Kamil trafił prawym krzyżowym na szczękę, zamroczonego rywala trafił jeszcze krótkim lewym sierpem i zaliczył dodatkowy punkt za nokdaun. Kuba doszedł do siebie i w drugiej oraz trzeciej odsłonie nawiązał wyrównaną walkę, jednak w końcówce czwartej znów był w poważnym kryzysie. Młodzińskiemu wygraną przed czasem zabrał chyba gong na przerwę, a minuta odpoczynku starczyła Dobrzyńskiemu na regenerację. Dobrzyński w ostatnich sześciu minutach znów nawiązał równą walkę, jednak nie zdołał odrobić strat. Sędziowie punktowali 58:55, 59:54 i 58:55 – wszyscy na korzyść Młodzińskiego.

źródło: bokser.org

TRZECIA UDANA OBRONA PASA WBO EWY BRODNICKIEJ. BEZ NIESPODZIANEK W JELENIEJ GÓRZE

brodnicka_ewa

Ewa Brodnicka (17-0, 2 KO) pokonała w walce wieczoru gali w Jeleniej Górze Janeth Perez (24-5-2, 6 KO) i już po raz trzeci obroniła tytuł mistrzyni świata federacji WBO kategorii super piórkowej, czy też jak kto woli junior lekkiej.

Od początku Polka ustawiała sobie dużo mniejszą Meksykankę lewym prostym, uciekając od zwarć i boksują bezpiecznie dla siebie w dystansie. Drugą rundę zakończyła kombinacją prawy na dół-lewy sierp na górę. Nieźle pracowała też na nogach, przepuszczając zdecydowaną większość ciosów rywalki. Brakowało może spięć, emocji, ale od strony taktycznej Ewa kontrolowała walkę bez większego zagrożenia. Ambitna pretendentka, w przeszłości dwukrotna mistrzyni świata, jednak trzy limity niżej, do końca szukała swojej szansy, lecz była po prostu zbyt mała i zbyt wolna na nogach, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Kilka razy sięgnęła prawym sierpowym, trafiała też prawym na korpus, lecz to było zbyt mało, by móc odebrać tytuł Polce. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali stosunkiem głosów dwa do remisu na korzyść Ewy – 95:95, 96:94 i 97:93.

Michał Leśniak (11-1-1, 3 KO) po efektownych ostatnich walkach tym razem wyglądał trochę gorzej, ale najważniejsze, że pokonał Maksima Czurbanowa (8-4-1). „Szczupak” dobrze rozpoczął walkę, bijąc w każdej wymianie mocnym hakiem na korpus, czy to z prawej, czy z lewej ręki. W drugiej rundzie w ringu pojawiło się trochę chaosu i klinczu. Swój rytm szybciej złapał Rosjanin i w czwartym starciu przejął inicjatywę. Michał trafiał na małym procencie, ale w piątej odsłonie najpierw prawym krzyżowym, potem lewym sierpem, zmazał gorsze wrażenie. Walka prowadzona była w wolnym tempie, obaj zawodnicy wyprowadzali mało celnych ciosów, a wszystko przypominało bardziej sparing niż pojedynek dwóch solidnych przecież pięściarzy. Największe wrażenie robiły haki Michała na korpus, lecz mając w pamięci poprzedni jego występ, ten wypadał mniej okazale. Inna sprawa, że i przeciwnik był dziś trudniejszy, pomimo słabszego rekordu. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 78:74 i dwukrotnie 77:75 – wszyscy na korzyść Leśniaka.

Po dobrej, zażartej i stojącej na wysokim poziomie walce Michał Chudecki (13-3-2, 3 KO) pokonał Kamila Młodzińskiego (11-4-4, 6 KO). Lepiej w pojedynek wszedł „TNT”. Zainkasował co prawda mocny prawy sierp Kamila, ale sam odpowiedział kilkoma swoimi akcjami. Druga runda miała podobny scenariusz. Najmocniejszy cios – prawy sierp, zadał Młodziński, ale to Chudecki wyprowadzał więcej uderzeń i pozostawał nieco aktywniejszy. Kolejne minuty bardzo wyrównane i zażarte. Obaj odpowiadali sobie cios za cios, a największą zagwozdkę mieli sędziowie. Trzecia, czwarta i piąta runda bardzo dobre po obu stronach, jednak w połowie szóstej Kamila dopadł poważny kryzys. Tak doświadczony zawodnik jak Michał wyczuł słabość rywala, podkręcił tempo i zyskał wyraźną przewagę. Powiększył ją jeszcze bardziej w pierwszej połowie siódmego starcia, lecz Kamil wykazał się charakterem i przetrwał trudne chwile. Mało tego, na starcie ósmej odsłony to Młodziński trafił prawym sierpowym na szczękę. Do końca stawiał dzielnie opór i obaj panowie dali zdecydowanie najlepszą walkę jeleniogórskiej gali. Sędziowie punktowali 78:74, 77:75 i 78:75 – wszyscy na korzyść Chudeckiego.

Kamil Bodzioch (4-0, 1 KO) pokonał Kostiantina Dowbiszczenkę (4-4-1, 2 KO), po czym… oświadczył się swojej dziewczynie. Pięściarz z Jeleniej Góry dobrze wszedł w ten pojedynek, ale w końcówce pierwszej rundy nadział się na prawy sierpowy. W drugiej chciał za wszelką cenę odpowiedzieć sam czymś mocnym, jednak nie potrafił namierzyć Ukraińca i większość jego ciosów pruło powietrze. W trzeciej znów przyjął kilka prawych, ale przynajmniej odpowiedział paroma hakami na korpus. W czwartej odsłonie, gdy przyszło zmęczenie, obaj zainkasowali po kilka niepotrzebnych ciosów, choć chyba więcej celnych, szczególnie na górę, zadał Dowbiszczenko. Bodzioch wrócił do gry lepszą piątą rundą. Uruchomił jab, a po kilku ciosach na korpus zrobił sobie również miejsce na prawy sierp na górę. Kamil, który wcześniej miewał problemy kondycyjne, dziś lepie wytrzymał trudy pojedynku i był również lepszy w szóstym starciu. Wciąż jednak sporo do poprawy, szczególnie w obronie. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 58:56, 58:56 i wzięte z kosmosu 60:54 – wszyscy na korzyść Bodziocha. Walka w okolicach remisu i gdy usłyszeliśmy 60:54…

Marcin Siwy (19-0, 8 KO) pokonał przed czasem Aleksieja Mazikina (14-15-2, 4 KO), wicemistrza świata w boksie olimpijskim sprzed… 18 lat. Dużo niższy Polak próbował skracać dystans, lecz doświadczony weteran, choć bardzo wolny, to łapał go na kontrę bezpośrednim prawym. Marcin lepiej zaakcentował końcówkę drugiej odsłony, lecz już po sześciu minutach obaj ciężko oddychali. Więcej charakteru pokazał Polak. Nieco podkręcił tempo, a pół minuty przed przerwą trafił lewym hakiem w okolice wątroby i doświadczony Ukrainiec przyklęknął, dając się policzyć do ośmiu. Wtedy zabrakło jeszcze czasu, lecz Siwy wyczuł swoją szansę i w czwartej rundzie dodał trzy kolejne nokdauny. Wszystkie po lewym haku pod prawy łokieć przeciwnika. Za ostatnim razem sędzia Leszek Jankowiak wyliczył Mazikina do dziesięciu, ogłaszając nokaut.

Tak jak za pierwszym razem Tomasz Gromadzki (10-2-1, 3 KO) i Wojciech Wierzbicki (0-2) dali fajne widowisko i znów nieznacznie lepszy okazał się Tomek, zwyciężając stosunkiem głosów dwa do remisu. Od początku „Zadyma” ruszył do ataku, szukając przede wszystkim ciosów na korpus. Wojtek zrewanżował się mu soczystym lewym sierpowym, lecz w drugiej połowie drugiej rundy pogubił się trochę przy ciągłym naporze przeciwnika. Potem trwała wymiana w półdystansie na wyniszczenie. Nie było w tym dużo finezji, ale oglądało się to dobrze. W czwartym starciu to Wierzbicki złapał przeciwnika prawym hakiem na korpus. Nie zauważył chyba jednak tego i nie wykorzystał chwilowego kryzysu oponenta. Wierzbicki osłabł w piątym starciu. Tempo podkręcił więc Tomek, ale w końcówce również on łapał już ciężko oddech. Ostatnie trzy minuty obaj boksowali na charakterze. I znów poderwali publiczność, tak samo jak piętnaście miesięcy wcześniej. Sędziowie punktowali 57:57 i dwukrotnie 58:56 – na korzyść „Zadymy” Gromadzkiego.

Debiutujący na zawodowym ringu Oskar Wierzejski (1-0) pokonał Milana Cechvalę (1-4, 1 KO). Miejscowy pięściarz od początku dominował nad Słowakiem, lecz brakowało w jego akcjach ponowień. Dopiero w trzeciej rundzie wydłużył swoje serie i od razu jego boks zaczął lepiej wyglądać. Nie zdołał jednak przełamać rywala i pojedynek potrwał na pełnym dystansie. Sędziowie punktowali zgodnie 40:36.

Wcześniej Tomasz Nowicki (2-0, 1 KO) w pierwszej rundzie dwukrotnie rzucił na deski Grzegorza Sikorskiego (2-20), w trzeciej dorzucił kolejne trzy nokdauny i po piątym liczeniu – po lewym sierpowym, pojedynek został zastopowany.

źródło: bokser.org

CENNE ZWYCIĘSTWO PARZĘCZEWSKIEGO. „OSTATNI TANIEC” SZYMAŃSKIEGO I WETERANÓW?

parzeczewski

Robert Parzęczewski (23-1, 16 KO) twierdzi, że jego praca to nokautowanie. I dzisiejszego wieczoru w katowickim Spodku wykonał swoją pracę wzorowo, nokautując już w drugiej rundzie znakomitego niegdyś Dmitrija Czudinowa (21-5-2, 13 KO) i sięgając po pas międzynarodowego mistrza Polski w wadze superśredniej.

Arab zaliczył dobre otwarcie pojedynku, wykorzystując przewagę warunków fizycznych i celnie stopując ataki szukającego walki w dystansie rywala ciosami kontrującymi, z których szczególnie mógł podobać się lewy sierpowy. Widać było wyraźnie, że Czudinow najlepsze lata ma już za sobą, ale dysponuje ogromnym doświadczeniem. Chyba nikt nie spodziewał się, że koniec nastąpi tak szybko. W drugiej rundzie Parzęczewski trafił prawym, po którym Rosjanin padł na deski i choć wstał na „8”, był wyraźnie podłączony do prądu. „Arab” ruszył do przodu, starając się dokończyć dzieła zniszczenia, jednak Czudinow swojemu doświadczeniu zawdzięczał przetrwanie bombardowania pod linami. Nie na długo jednak. Gdy udało mu się przenieść walkę na środek ringu, Polak przepuścił jego atak i potężnym prawym sierpowym bitym na skroń skosił z nóg. Choć Czudinow z trudem pozbierał się z desek, sędzia Arkadiusz Małek nie miał wątpliwości i słusznie zakończył walkę. Triumfujący „Arab” w rozmowie z Mateuszem Borkiem po walce zapowiedział zmianę ringowego przydomka na „Mr KO”. I choć odrzucił niedawno ofertę walki z mistrzem WBA Callumem Smithem, który szuka rywala na galę w nowojorskiej Madison Square Garden na 1 czerwca, stwierdził jednocześnie, że kolejne zwycięstwo przez nokaut nad doświadczonym rywalem zbliża go do walki na szczycie kategorii superśredniej. I tak z niedocenianego do niedawna pięściarza wyrósł nam kolejny polski prospekt.

Damian Jonak (41-1-1, 21 KO) niesiony dopingiem śląskiej publiczności nie poradził sobie z Andrew Robinsonem (23-4-1, 6 KO), notując pierwszą w karierze porażkę, trochę na własne życzenie. Jonak nie najlepiej wszedł w walkę. Koncentrował się na obszernie bitych sierpowych, ale nie czuł dystansu i przestrzeliwał te ciosy, sam inkasując celne kontry Brytyjczyka. Dopiero pod koniec rundy złapał rywala w narożniku, ale nawałnicę jego ciosów przerwał gong. Niestety Jonak nie wyciągnął wniosków z obrazu pierwszej rundy i kolejne starcie przebiegało w bardzo podobnym stylu – agresywne ataki Polaka, prującego nieskutecznie powietrze i celne kontry Robinsona. Dopiero w trzeciej rundzie Jonak zaczął częściej trafiać i to starcie sędziowie mogli zapisać na jego konto bez wątpliwości. Jednak w kolejnej odsłonie Robinson wprowadził do swojego arsenału ciosy podbródkowe, które okazały się zabójczo skuteczne i już do końca celnie raził nimi Jonaka. W czwartej rundzie rywalizacja nieco wyrównała się, gdyż Jonak zaczął częściej atakować korpus oraz używać ciosów prostych, czego domagał się od niego w narożniku trener Gus Curren. Powoli jednak boksujący spokojnie i uważnie Brytyjczyk zaczął ponownie dochodzić do głosu i stopniowo dominować nad Polakiem. Szósta runda to była już niemal zupełna deklasacja Jonaka, który przyjmował bez odpowiedzi kolejne kombinacje ciosów. Polak odpowiadał pojedynczymi atakami, w których obszernymi sierpami próbował urwać głowę rywala, niestety ciągle przestrzeliwując. Robinson konsekwentnie realizował wskazówki przekazywane w narożniku, nie podpalał się i celnie kontrował szarżującego bezradnie rywala. Ten opanowany styl znalazł uznanie w oczach dwóch sędziów, którzy ostatecznie punktowali 78:74 i 77:75 dla Robinsona, tylko sędzia Grzegorz Molenda nieco zbyt optymistycznie i gospodarsko ocenił tę walkę stosunkiem 77:75 dla Jonaka i w efekcie miejscowy faworyt po raz pierwszy poczuł gorzki smak porażki, choć w wywiadzie po walce nie uznał wyższości rywala, oceniając werdykt sędziowski jako niesprawiedliwy. W opinii piszącego te słowa kontrowersji jednak nie było i Damian Jonak niestety tej walki nie wygrał.

Mariusz Wach (33-5, 17 KO) zapowiadał przed walką „koniec opierdzielania się” i choć na ringu w katowickim Spodku zobaczyliśmy Wikinga chwilami aktywniejszego niż w większości jego ostatnich walk, jednak było to stanowczo za mało na Martina Bakole Ilungę (12-1, 9 KO), który zastopował naszego pięściarza w ósmej rundzie. Przez większą część pierwszego starcia Polak boksował skutecznie w defensywie, stopując celnymi kontrami lewym prostym nacierającego z animuszem Kongijczyka. Jednak jego aktywność pod koniec tej rundy zmalała, co pozwoliło w ostatnich sekundach skutecznie zaatakować Ilundze. To był zwiastun tego, co nastąpiło w kolejnych czterech starciach, które upłynęły pod znakiem zdecydowanej dominacji Kongijczyka, który zasypywał bezradnego momentami Wacha kombinacjami ciosów. Zaskakująco łatwo jego lewe proste przebijały się przez podwójną gardę Polaka. Aktywność Wacha spadła do minimum, co wykorzystywał jego rywal, bezkarnie przechodząc do półdystansu i ładując cios za ciosem w głowę Wikinga. Jedyne co mogło imponować, to niemal nadludzka odporność Wacha na te uderzenia. Zdesperowany Piotr Wilczewski krzyczał do swego podopiecznego w narożniku: Sparowałeś z Joshuą, sparowałeś z Furym, musisz sobie poradzić, musisz to wytrzymać! Chyba udało mu się nieco zmotywować Wacha, który wrócił udaną szóstą rundą, w której był chyba najbardziej aktywny w przekroju całej walki. Zawdzięczał to jednak spokojniejszej postawie rywala, który być może postanowił nieco odpocząć po niezwykle dynamicznych poprzednich starciach i także mógł imponować odpornością na celne ciosy Polaka, który przecież ma czym uderzyć. Niestety pary Wachowi starczyło tylko na trzy minuty. W siódmej rundzie Ilunga ponowił ataki i Polak znów znalazł się pod gradem ciosów, na które nie znajdował odpowiedzi. Koniec nastąpił w ósmym starciu, gdy po 12 (!!!) ciosach sierpowych na głowę Wacha bez odpowiedzi z jego strony, sędzia Robert Gortat wkroczył przerywając słusznie egzekucję i ratując być może trochę zdrowia naszemu pięściarzowi. Ilunga początkowo wygwizdany przez kibiców, zebrał później owację, gdy zaczął pozdrawiać publiczność odbierając trofeum zwycięzcy z rąk Adama Kownackiego i dziękować za szansę, którą otrzymał. Poprosił Mateusza Borka o kolejną i otrzymał zapewnienie, że ją dostanie.

Dla Patryka Szymańskiego (19-2, 10 KO) walka w katowickim Spodku okazała się naprawdę ostatnim tańcem. W wywiadach przed pojedynkiem zapowiadał, że w przypadku porażki z Robertem Talarkiem (24-13-2, 16 KO) zakończy karierę. I to rzeczywiście było niestety ostatnie tango Szymańskiego w Katowicach. Ale jego walkę z Talarkiem zapamiętamy na długie lata, przejdzie do historii polskiego boksu. W całym pojedynku obaj rywale znaleźli się łącznie na deskach 10 razy! Szymański zaczął pierwszą rundę od trzęsienia ziemi. Zaatakował od pierwszego gongu i już w pierwszej minucie klasyczną akcją prawy na prawy posadził Talarka na deskach! Dzielny górnik pozbierał się, jednak chwilę później znów zaliczył nokdaun po prawym bitym nad lewą ręką. Wydawało się, że sensacyjne zwycięstwo przed czasem wisiało na włosku, jednak Talarek dotrwał do gongu. W drugim starciu nieoczekiwanie to właśnie Talarek w ataku trafił prawym na górę, wykorzystując opuszczone ręce rywala, poprawił tym samym ciosem i Szymański znalazł się na deskach! Gdy wydawało się, że teraz losy starcia obrócą się na korzyść miejscowego faworyta, pięściarz z Wielkopolski wrócił do gry dwoma nokdaunami, kontrując skutecznie nacierającego Talarka prawym sierpowym i po drugim z tych nokdaunów wydawało się, że to już naprawdę koniec. Ambitnego Ślązaka uratował jednak ponownie gong. W trzeciej rundzie Talarek przeżywał trudne chwile, gdy Szymański dwukrotnie posyłał go na deski i porażka Ślązaka przed czasem wisiała w powietrzu. Jednak Talarek pokazał wielki hart ducha i twardy charakter górnika, który pozwolił mu przetrwać trudne chwile. Ta walka to był jednak prawdziwy rollercoaster! Coraz bardziej widoczne było zmęczenie Szymańskiego, który nie nacierał już tak skutecznie jak w poprzednim starciu i po ciosie Talarka z prawej na korpus znalazł się po raz drugi w tym pojedynku na deskach. Teraz to on walczył o przetrwanie, zaliczając kolejny nokdaun przed gongiem kończącym tę rundę. I choć dotrwał do przerwy było jasne, że jego koniec jest bliski. Wrzawa na trybunach sięgała zenitu! Szymański był jednak ciągle groźny i w czwartym starciu kilka razy celnie skontrował nacierającego gwałtownie Talarka. Jednak nie miał już siły, a jego ciosy były pozbawione dynamiki, więc nie mogły już wyrządzić rywalowi takiej szkody, jak w pierwszych rundach. Kolejne ciosy na korpus rozbijały go i doprowadziły do dwóch nokdaunów, które chyba tylko on sam wie, jak przetrwał do gongu na koniec starcia. Dał radę nawet wstrząsnąć Talarkiem w ostatnich sekundach prawym z kontry, ale nie miał już sił, aby odwrócić losy pojedynku. W końcu w piątej rundzie kumulacja uderzeń, którymi Talarek już bezkarnie rozbijał skrajnie wyczerpanego Szymańskiego doprowadziła do dziesiątego w tej walce, a szóstego dla Patryka nokdaunu, po którym Wielkopolanin pozbierał się z ogromnym trudem na „8”, jednak sędzia Robert Gortat słusznie nie dopuścił go już do dalszej walki. Zbyt dużo zdrowia obaj pięściarze zostawili tego dnia w ringu. Po ogłoszeniu werdyktu w rozmowie z promotorem i organizatorem katwickiej gali Mateuszem Borkiem pokonany Patryk Szymański potwierdził, że kończy karierę bokserską, a jego szczere słowa na temat sportowej ambicji wywołały owację na stojąco zebranej w Spodku publiczności. Jeśli młody pięściarz z Wielkopolski rzeczywiście wytrwa w swoim postanowieniu i nie wróci już na ring, to z pewnością tym thrillerem ze Spodka zapisze się trwale w pamięci kibiców.

Nikodem Jeżewski (17-0-1, 9 KO) miał trudną przeprawę z trochę niedocenianym Shawndellem Terellem Wintersem (11-2, 10 KO). Po ośmiu rundach sędziowie wskazali na niego w stosunku dwa do remisu. Amerykanin próbował zaskoczyć naszego rodaka na samym początku, ten jednak nie dał się niczym trafić, choć nieco za bardzo oddał inicjatywę. W drugiej rundzie podkręcił nieco tempo, trafił dwa razy prawym krzyżowym, ale i tak dostał w narożniku uwagę, że jest za mało aktywny. W połowie trzeciej odsłony Jeżewski dostał po komendzie stop mocny cios na korpus.  Sędzia Grzegorz Molenda dał mi czas na dojście do siebie, ale Polak ewidentnie stanął po tamtej akcji i obudził się dopiero w połowie czwartej rundy, gdy zainkasował lewy sierpowy. Wtedy odpowiedział ładnie swoim prawym sierpem. Wszystko jednak oscylowało w granicach remisu. Po przerwie Jeżewski uderzył najpierw mocnym lewym hakiem w okolice wątroby, zrobił krok do tyłu i poprawił prawym na splot. I te akcje zrobiły na moment wrażenie na przeciwniku. Szósta runda wyrównana. Obaj mieli swoje momenty i trudno było wskazać lepszego na tym etapie walki. W siódmym starciu Jeżewski zaczął bić swój prawy nie w linii, tylko z góry w dół, dzięki czemu zaczął trafiać schodzącego unikiem w prawo do dołu rywala. Nie potrafił go jednak zranić. W ostatnich trzech minutach obaj panowie trochę ostrzej i odważniej ruszyli na siebie i oglądaliśmy kilka spięć w półdystansie. Nikt nie zadał natomiast czystej bomby, która mogłaby zrobić wrażenie na sędziach. A ci po ostatnim gongu punktowali dwa do remisu – 76:76 oraz 78:75 i 76:75 Jeżewski. W rekordzie kolejna wygrana, ale i dobry materiał poglądowy na przyszłe walki.

Damian Wrzesiński (17-1-2, 5 KO) pokonał Kamila Młodzińskiego (11-3-4, 6 KO) i obronił tytuł mistrza Polski kategorii junior półśredniej (63,5kg). Pierwsze dwie rundy bardzo dobre. Młodziński sięgał głowę rywala długim prawym, natomiast Wrzesiński odpowiadał mu ładnym lewym sierpowym z defensywy po zakroku. W trzeciej „Wrzos” zaczął obijać korpus przeciwnika mocnymi hakami, a w czwartej skosił go z nóg prawym sierpem w wymianie i zdobył dodatkowy punkt za nokdaun. Oczywiście nie było to mocne uderzenie, a liczenie wynikało ze złego ustawienia nóg Kamila, jednak liczenie jak najbardziej słuszne i zgodne z zasadami. Piąte starcie było w miarę równe, lecz Damian trafił w wymianie w półdystansie czysto mocnym lewym sierpowym i przechylił szalę na swoją korzyść. Przez dwie minuty szóstej odsłony Młodziński radził sobie lepiej, lecz nagle stanął w miejscu. Dopadł go wyraźny kryzys, a widząc to obrońca tytułu podkręcił jeszcze bardziej tempo. Młodziński walczył nie tylko z rywalem, ale i swoimi słabościami. Był naprawdę dzielny i wciąż groźny, trafiając nawet kilka razy prawą ręką, jednak więcej zdrowia miał „Wrzos” i to on wygrywał nieznacznie kolejne rundy. Przy dobrej woli tą dziewiątą można było nawet przyznać ambitnemu Młodzińskiemu. W dziesiątej rozochocony złapał drugi oddech i dwukrotnie trafił prawą ręką. Przegrał, ale zaimponował serduchem do walki. Sędziowie po ostatnim gongu punktowali niejednogłośnie. Pan Małek wygłupił się punktacją 96:93 dla Młodzińskiego, na szczęście dwaj pozostali wyspali się przed galą i typowali 97:93 oraz 96:93 dla Damiana.

To była ich trzecia walka w gronie zawodowców, a piąta w ogóle. I za każdym razem było ciekawie. Na otwarcie gali Mateusz Rzadkosz (10-0-1, 3 KO) pokonał po twardej potyczce Tomasza Gromadzkiego (9-2-1, 3 KO). Początek zgodny ze scenariuszem. Do ataku ruszył „Zadyma”, natomiast lepiej wyszkolony Mateusz stopował jego chaotyczne szturmy swoim lewym prostym, dobrze pracując też nogami. Ale wszystko zaczęło się zmieniać w końcówce drugiej rundy, gdy Tomek zaczął sięgać obszernym prawym sierpowym. Potem zaś Rzadkosz niepotrzebnie zaczął wdawać się z nim w wymiany, zamiast boksować z daleka. W trzeciej odsłonie pod jego prawym okiem pojawiło się rozcięcie, lecz krew spływała po policzku i nie przeszkadzała w kontynuowaniu potyczki. Na półmetku pojedynek był w okolicach remisu, ale walka toczyła się na warunkach Gromadzkiego – w bliskim półdystansie. I to jego ciosy miały większą wymowę. Rzadkosz równo z gongiem kończącym piąte starcie skontrował fajnie bezpośrednim prawym krzyżowym. Mateusz z jakiegoś powodu ubzdurał sobie, że zamiast boksować, lepiej jest z Gromadzkim się bić i poszedł z nim na wojnę w szóstej rundzie. Kibice pewnie byli zadowoleni, ale taktycznie nie było to najlepsze rozwiązanie. W połowie siódmej wydłużył serię i złapał go ładną akcją, wciąż jednak brakowało jabu. Tuż przed przerwą doszło do spięcia w półdystansie, w której w końcu lepszy był Mateusz. Ostatnie trzy minuty jak cała walka – zażarta i zacięta. Po ostatnim gongu obaj z niepokojem czekali więc na werdykt. A sędziowie punktowali stosunkiem głosów dwa do remisu na korzyść Rzadkosza – 76:76, 78:74 i 78:75.
źródło: bokser.org

RADOMSKA „WOJNA DOMOWA” DLA PARZĘCZEWSKIEGO! UDANY REWANŻ WRZESIŃSKIEGO

wojna domowa

Robert Parzęczewski (22-1, 15 KO) udowadnia kolejnymi startami niedowiarkom, że należy go traktować bardzo poważnie. I przekonał się o tym boleśnie na własnej skórze Dariusz Sęk (28-5-3, 10 KO). Pierwsza runda wyrównana, z nieznaczną przewagą „Araba”, który szukał prawego na dół. W drugim starciu Robert znów zaatakował korpus, ale natychmiast poprawił krótkim prawym sierpem na brodę. Darek powstał na osiem, ale był zraniony. Za moment Parzęczewski znów go naruszył prawym w okolice skroni, a przewrócił lewym prostym. Wtedy było już oczywiste, że walka nie może wyjść poza drugą odsłonę. Leszek Jankowiak dał Darkowi na tyle szansę, na ile tylko mógł. Robert nie wypuścił okazji z rąk i efektownym prawym podbródkowym brutalnie zakończył ten pojedynek.

Damian Wrzesiński (16-1-2, 5 KO) wziął rewanż za porażki w czasach amatorskich oraz remis sprzed ośmiu miesięcy w gronie zawodowców i pokonując Michała Chudeckiego (11-3-2, 3 KO) do Mistrzostwa Polski wagi lekkiej dorzucił również Mistrzostwo Polski kategorii junior półśredniej. Obaj zaczęli z wielką ambicją, ale i trochę chaotycznie. W trzeciej rundzie przewagę zaczął zyskiwać „TNT”. Na początku czwartej trafił w wymianie ładnym prawym sierpem, lecz potem dwukrotnie się zagapił. W piątej odsłonie to dla odmiany „Wrzos” przeważał, lokując kilka mocnym bomb z obu rąk w półdystansie. Przez ponad dwie i pół minuty siódmego starcia między linami panował Michał, ale Damian trafił bezpośrednim prawym, dodatkowo Chudecki się poślizgnął i choć nie był to specjalnie mocny cios, sędzia nie miał wyboru i musiał liczyć. A Michał z wygranej rundy 10:9 spadł na 8:10 lub minimum 9:10. Ósma runda znów dla Damiana, jednak w dziewiątej dopadł go wyraźny kryzys i teraz to Michał doszedł do głosu. Jego ciosy miały większą wymowę. O wszystkim mogły więc zadecydować ostatnie trzy minuty. Były zażarta i ambitne po obu stronach, a sędziowie mieli twardy orzech do zgryzienia… A ci punktowali znów niejednomyślnie – 96:94 Wrzesiński, 96:93 Chudecki i 96:93 Wrzesiński.

Od kiedy Adam Balski (13-0, 8 KO) zamienił Piotra Wilczewskiego na Gusa Currena boksuje z walki na walkę coraz gorzej. tym razem został przeciągnięty po wygraną nad Siergiejem Radczenką (7-3, 2 KO), ale z ciekawego prospekta przemienił się w chaotycznego, coraz słabszego boksera. Od początku uwidoczniła się przewaga szybkości Polaka. Boksował zwodami, na które rywal reagował, i choć prawą ręką nie sięgał często głowy oponenta, to już lewym prostym pracował koncertowo. W trzeciej rundzie Radczenko trafił lewym sierpowym i choć cios ten nie zrobił na samym Adamie większego wrażenia, to pod prawym okiem pojawiła się opuchlizna. W czwartym starciu Radczenko trafił mocnym lewym sierpowym i zaczęło być nerwowo, ale Balski w kolejnej odsłonie odpowiedział prawym sierpowym, odzyskując kontrolę nad pojedynkiem. Gdy wydawało się, że wszystko już idzie w dobrą stronę, w szóstej rundzie walka znów się wyrównała, a Adam zainkasował znów lewy sierpowy. Po równej rundzie siódmej, na początku ósmej Ukrainiec skosił Polaka z nóg – ponownie lewym sierpowym. Balski był tak naprawdę znokautowany, ale jakimś cudem, ambicją i serduchem, dotrwał półprzytomny do ostatniego gongu. Sędziowie punktowali 76:75, 76:75 i 76:75 – wszyscy zgodnie na korzyść Balskiego.

To nie był pokaz wielkiego boksu. Konsekwentny i nieźle poukładany Łukasz Wierzbicki (17-0, 6 KO) ograł do jednej bramki Twahę Kiduku (13-4-1, 7 KO), ale publiczności na pewno nie porwał. Pojedynek toczył się od początku w jednym scenariuszu. Łukasz boksował bezpiecznie dla siebie, dobrą pracą nóg unikał sporadycznych prób rywala prawą ręką, dobierał akcje tak, by nie ryzykował, ale zbierał małe punkty i wygrywał rundę po rundzie. Konsekwentnie bił lewym na korpus i unikał prawych sierpów Tanzańczyka. Co prawda od czwartej rundy boksował z mocno zapuchniętym prawym okiem, ale Kiduku nie potrafił dobrać się mu do skóry. W narożniku Gus Curren próbował pobudzić swojego podopiecznego. – Miałeś cięższe sparingi niż to – krzyczał. Ale Łukasz konsekwentnie boksował swoje. Z jednej strony oglądaliśmy bardzo nudny pojedynek, a z drugiej – jeśli szukać plusów. Wierzbicki jest bardzo niewygodnym i trudnym przeciwnikiem. Po ostatnim gongu sędziowie i tak byli łaskawi dla przyjezdnego zawodnika, punktując wygraną Polaka 97:93, 97:93 i 99:91. Tym samym Wierzbicki obronił pas Międzynarodowego Mistrza Polski wagi półśredniej.

Mikołaj Wowk (15-3, 9 KO) zanotował największy sukces w karierze, pokonując na punkty twardego, dzielnego, ale zbyt małego na jego tle Michała Żeromińskiego (13-5-1, 1 KO). Już pierwsza runda rozgrzała widownię po tym, co wcześniej pokazali Wierzbicki z Kiduku. Wowk poczęstował od razu rywala prawym podbródkowym. Żeromiński zrewanżował się mu dwoma prawymi sierpami i kilkoma hakami na korpus, ale na koniec rundy zainkasował jeszcze lewy sierp. Szczelnie zakryty Michał w drugiej odsłonie zyskał nieznaczną przewagę, wywierając sprytny pressing i dobierając mądrze swoje akcje. Pięściarz z Radomia dobrze zaczął trzecie starcie, ale od mniej więcej połowy Wowk pozwolił swoim rękom pracować, wyrzucał ciosy z luzu, ponawiał akcje i na pewno to on wygrał ten odcinek 10:9. Czystych ciosów w rundzie czwartej było pewnie po równo, ale to uderzenia Ukraińca miały większą wymowę. Kolejne minuty również dla większego i silniejszego fizycznie Wowka, jednak Żeromiński w końcówce szóstego starcia wrócił do gry i zaczął trafiać. Kolejna odsłona jeszcze bardziej wyrównana, lecz wciąż na korzyść Wowka. Michał do końca dzielnie walczył, by odwrócić losy tej potyczki, ale nie za samo serce punktujemy walki. Zostawił po sobie jak zwykle dobre wrażenie, lecz był groszy od dużo większego rywala. Sędziowie punktowali 78:74, 77:75 i 78:74 – wszyscy na korzyść Wowka.

W pierwszym rozdziale „Wojny Domowej” Kamil Młodziński (11-2-4, 6 KO) pokonał niezwyciężonego dotąd Rafała Grabowskiego (4-1, 1 KO). Od początku obaj ostro zabrali się do pracy, niestety już w pierwszej rundzie po przypadkowym zderzeniu głowami pękła lewa powieka Kamila. W trzeciej odsłonie Rafał zachwiał przeciwnikiem prawym sierpowym w okolice ucha, lecz ten wrócił w czwartej dobrą pracą nóg i konsekwentnie bitym lewym hakiem pod prawy łokieć. Na półmetku jakby więcej sił miał Młodziński, który bił może i słabiej, bez takiego wyrazu, lecz składał swoje ciosy w kombinacje 3-4 uderzeń. Grabowski niby wywierał presję, ale jego ciosy często pruły powietrze. Obaj podkręcili tempo w siódmym starciu, wymieniając ciosy w półdystansie. Ostatnie trzy minuty, jak cała walka, wyrównane i zażarte, choć z nieznaczną przewagą lepiej poukładanego Młodzińskiego. O dziwo jednak sędziowie byli niejednomyślni, punktując 78:74 Grabowski, 77:75 Młodziński i 77:75 Młodziński.

źródło: bokser.org

TOMASZ ADAMEK NADAL ZWYCIĘSKI. CIEKAWA GALA W CZĘSTOCHOWIE

adamek_kassi

W głównej walce wieczoru „Noc Wojowników” w Częstochowie Tomasz Adamek (52-5, 30 KO) pokonał po ciekawym spektaklu Freda Kassiego (18-7-1, 10 KO). Choć „Góral” był wczoraj podczas ważenia cięższy o 8,5 kilograma, początkowo uwidoczniła się jego przewaga szybkości.

Kameruńczyk był trudny do trafienia na górę, więc wywierający pressing Polak rozpoczynał niemal każdą akcję od ataku na tułów. W połowie drugiej rundy zawodnicy zderzyli się głowami i twarz Tomka zalała krew, na szczęście było to rozcięcie czoła i cutman Tomasz Skarżyński wykonał dobrze swoją robotę. W trzecim starciu Tomek atakował jeszcze agresywniej. Brakowało może soczystej bomby na szczękę, ale było wiele uderzeń na korpus, jakie niewątpliwie osłabiają zawodnika w dalszej fazie potyczki. W połowie czwartej odsłony to Kassi przeszedł do kontrofensywy i zaskoczył naszego mistrza kilkoma sierpami przy linach. Oczywiście bez większych konsekwencji, bo Tomek przyjmował bez zmrużenia oka dożo cięższe ciosy. W piątej rundzie między linami wywiązała się naprawdę interesująca bitka, zaś na początku szóstej po kolejnym zderzeniu głowami tym razem to Kassiemu otworzyła się rana na twarzy. Adamek poczuł tę krew i zasypał Kameruńczyka swoimi kombinacjami, podrywając kibiców do jeszcze głośniejszego dopingu. W pewnym momencie Kassi skontrował bezpośrednim prawym, ale Tomek natychmiast odpowiedział lewym sierpowym z doskoku i ostudził jego zapędy. W siódmym starciu Adamek wrócił do lewego prostego bitego niczym z automatu. Szachował w ten sposób rywala, a gdy ten podnosił ręce, były mistrz świata dwóch kategorii od razu szukał jego tułowia i splotu słonecznego. Po słabszej rundzie ósmej, Kassi wrócił dobrą dziewiątą, kiedy udało mu się złapać Polaka kilkoma kontrami. Adamek dla odmiany świetnie rozegrał ostatnie starcie. Najpierw trafił lewym sierpowym, potem w kombinacji prawy na dół-lewy sierp na górę poprawił raz jeszcze i ruszył do ataku, by przypieczętować swoją wygraną. Szkoda, że nie miał jeszcze rundy więcej, ale i tak dał dobre widowisko na tle trudnego, niewygodnego przeciwnika. Sędziowie jednogłośnie opowiedzieli się za „Góralem”, punktując na jego korzyść 97:93, 96:94 i 96:94.

Adam Balski (11-0, 8 KO) pokonał Demetriusa Banksa (9-3, 4 KO), choć po ostatnich bardzo efektownych startach, dziś z pewnością zaboksował trochę poniżej oczekiwań. Ale… były ku temu powody. Poważna kontuzja, jakiej nabawił się już na samym początku walki. Adam boksował dużo zwodami. Oszukiwał, markował ciosy prawą, kontrolując w pierwszej rundzie walkę lewym prostym. Podobny przebieg miała też druga odsłona. Amerykanin koncentrował się przede wszystkim na tym, by nie dać się czysto trafić, kiedy więc wyszedł agresywniej do trzeciej rundy, zaskoczył Polaka prawym sierpem bitym po wyjściu ze zwarcia. Po nerwowym i chaotycznym trzecim starciu, w czwartym Balski w końcu uspokoił swój boks, wrócił do jabu, ustawiał sobie nim przeciwnika, czym otworzył również furtkę do innych akcji. W połowie złap Banksa mocnym prawym krzyżowym i posłał na deski, ale gdy po liczeniu do ośmiu chciał dobić zranioną zwierzynę, trafił w okolice biodra, Amerykanin sprytnie zasymulował cios poniżej pasa i sam sobie dał ponad minutę na dojście do siebie. Niewygodny, „śliski” rywal przetrwał również piąte starcie. W ofensywie robił mało, lecz w obronie był trudny do trafienia, nieustannie balansował i nie łapał mocnych uderzeń. Podobny, niemrawy przebieg miały rundy sześć i siedem. Adam zbierał małe punkciki, ale nie lśnił tak jak wcześniej. Obaj podjęli w końcu bardziej otwarte wymiany w ostatnich trzech minutach, w których pięściarz z Kalisza potwierdził swoją przewagę. Ale debiut z trenerem Currenem na pewno nie wypadł okazale. Sędziowie nie mogli mieć wątpliwości i jednogłośnie opowiedzieli się za Balskim, punktując na jego korzyść 80:70, 80:71 i 79:72.

Michał Żeromiński (13-3-1, 1 KO) i Łukasz Wierzbicki (14-0, 6 KO) dali kawał dobrego boksu. Po zażartych i stojących na wysokim poziomie dziesięciu rundach niejednogłośną decyzją sędziów zwyciężył pięściarz ze Zgorzelca, zdobywając wakujący tytuł Mistrza Polski wagi półśredniej. Tuż po pierwszym gongu „Żeroma” ruszył do przodu, a zgodnie z przypuszczeniami Łukasz usiadł na nodze zakrocznej, boksując z kontry i skupiając się na mocnej bombie z lewej ręki. I takim lewym krzyżowym trafił czysto na starcie drugiego starcia. To był dobry odcinek dla Łukasza, który uruchomił nogi i na wstecznym poruszał się szybciej niż podążający za nim pięściarz z Radomia. W połowie trzeciej odsłony Wierzbicki huknął lewym krzyżowym. Pod Żeromińskim ugięły się nogi, ale ustał i obyło się bez liczenia oraz straty punktu. Michał przeżywał trudne momenty, lecz zawsze znany był z wielkiego serducha do walki i jeszcze przed gongiem na przerwę złapał przeciwnika przy linach krótką serią. W czwartej rundzie trwał jego napór i obraz pojedynku zaczął się wyrównywać. Na starcie piątego starcia Łukasz uderzył dla odmiany lewym hakiem pod prawy łokieć w okolice wątroby. Michał aż zgiął się wpół, ale i tym razem zagryzł zęby, przetrzymał kryzys i znów podgonił na samym finiszu, trafiając mocno bezpośrednim prawym. Emocje rosły. Podopieczny Piotra Wilczewskiego wrzucił piąty bieg w szóstej odsłonie i była to pierwsza runda na pewno wygrana przez niego. Czas działał więc na jego korzyść. Przez dwie pierwsze minuty siódmej rundy Łukasz radził sobie dobrze, ale w trzeciej znów ostro finiszował Michał, spychając silniejszego w ciosie, ale niekoniecznie silniejszego fizycznie rywala do odwrotu. Identyczny scenariusz i przebieg miały kolejne trzy minuty. Bardziej wyrównana była już dziewiąta odsłona. Wierzbicki wciąż boksował na wstecznym, natomiast jego kontry znów zaczęły dochodzić do celu. O wszystkim miała więc zadecydować ostatnia runda. Dwie minuty zażarte, ale na samym finiszu to nieoczekiwanie Żeromiński wcielił się w rolę kontr-boksera, co poskutkowało dwoma celnymi ciosami – lewym sierpem i prawym prostym. Po ostatnim gongu obaj z niecierpliwością czekali na werdykt. Sędziowie punktowali 97:93 Żeromiński, 96:95 Wierzbicki oraz 96:94 Wierzbicki. Tak więc stosunkiem głosów dwa do jednego wskazano na Łukasza.

Robert Parzęczewski (18-1, 11 KO) łatwo uporał się na swoim podwórku ze słabszym fizycznie Saidem Mbelwą (43-25-5, 28 KO). Ulubieniec miejscowej publiczności szybko trafił Tanzańczyka mocnym prawym krzyżowym. Ten od razu wycofał się na liny i schował za podwójną gardą, więc „Arab” w pierwszej rundzie koncentrował się przede wszystkim na ciosach na korpus. W drugiej obraz potyczki się nie zmieniał, więc podopieczny Grzegorza Krawczyka pozwolił momentami zaatakować również przeciwnikowi, polując na kontrę z prawej ręki po odchyleniu. Na trzy próby jedna taka akcja się powiodła, lecz Mbelwa wyszedł i z tej opresji. Parzęczewski zrozumiał jednak, że właśnie to jest klucz do sukcesu. Po minucie trzeciej rundy znów tego spróbował, trafił na punkt na brodę i złamał w końcu rywala. Ten powstał na osiem, lecz za moment po krótkim prawym sierpowym zapoznał się z matą ringu po raz drugi. Sędzia Molenda puścił jeszcze walkę, jednak po kolejnej bombie – tym razem lewym sierpie bitym przez gardę, wkroczył do akcji i zastopował dalszą rywalizację w obawie przed ciężkim nokautem. I słusznie, bo choć Mbelwa protestował, to ewidentnie chwiał się na nogach i mógł skończyć w dużo gorszym stanie.

Pod koniec września Kamil Młodziński (8-2-4, 5 KO) oraz Michał Leśniak (7-1-1, 2 KO) stworzyli świetne widowisko. Nie inaczej było i tym razem, choć dziś nie wyłoniono zwycięzcy. A szkoda, bo w stawce był wakujący tytuł Mistrza Polski kategorii junior półśredniej. Tak jak w pierwszej walce, obaj panowie od razu zaczęli wymieniać potężne ciosy. Ani jeden, ani drugi, nie robił kroku wstecz. W połowie drugiej rundy Kamil trafił w wymianie czysto prawym sierpowym na szczękę, ale „Szczupak” po kilkusekundowym kryzysie powrócił do gry. Kibice mogli zacierać ręce, a w najtrudniejszej sytuacji byli sędziowie punktowi, ponieważ gdy jeden trafiał, niemal natychmiast drugi odpowiadał. To była walka godna tytułu Mistrza Polski i tak dużej gali. Gdy obaj schodzili do narożników na półmetku, ciężko oddychali i jasne było, że szalone dotąd tempo musi nieco spaść, a wygra niekoniecznie lepszy bokser, za to ten, który będzie bardziej chciał i który przezwycięży kryzys. W siódmym starciu Leśniak złapał jakby drugi oddech. Bił lżej, za to z luzu i seriami. Młodziński motywowany przez swój narożnik wrócił do gry i końcówka znów dramatyczna, pełna spięć, akcja za akcję. Gdy zabrzmiał ostatni gong, obaj podnieśli ręce w geście triumfu i dostali zasłużone brawa. Sędziowie punktowali niejednogłośnie – 96:94 Młodziński, 97:93 Leśniak i 95:95 – remis! Tak więc trwa bezkrólewie na naszym podwórku w limicie 63,5 kg. A my czekamy na trylogię!

Mateusz Rzadkosz (6-0-1, 2 KO) musiał półtora roku czekać na rewanż z Tomaszem Gromadzkim (5-1-1, 1 KO) za remis z lutego ubiegłego roku. Po pierwszej potyczce czuł się pokrzywdzony i chciał udowodnić, że jest lepszy niż „Zadyma”. I udowodnił. Początek dla Tomka, który zaskoczył przeciwnika prawym sierpowym. Ten jednak odpowiedział mu pod koniec pierwszej rundy prawym podbródkowym. W drugiej odsłonie Rzadkosz przejął inicjatywę, trafiając mocnym lewym sierpowym oraz bezpośrednim prawym z kontry. W trzeciej i czwartej rundzie teoretycznie obraz walki był wyrównany, jednak lepiej poukładany Rzadkosz przepuszczał większość akcji i choć niezbyt mocno, to celnie karcił rywala z defensywy, szczególnie dobrym prawym podbródkiem bitym w tempo. Na półmetku wygrał na pewno trzy rundy – drugą, trzecią i czwartą. Pierwsza mogła pójść w stronę Tomka. Powiększający przewagę Mateusz efektownie skończył pojedynek w piątym starciu. Wyprowadził na środku ringu kombinację dziewięciu ciosów na górę, którą zakończył dziesiątym na dół – lewym hakiem na wątrobę. Gromadzki z grymasem bólu padł na matę, zwinął się, ale zdołał powstać na osiem. Kiedy jednak sędzia Grzegorz Molenda spytał go, czy chce kontynuować potyczkę, pokręcił głową i został poddany.

Zaczęło się świetnie, skończyło zbyt szybko i trochę pechowo. Naprzeciw siebie stanęli Damian Wrzesiński (12-1-1, 5 KO) oraz Marek Laskowski (9-8-2, 1 KO). Faworyzowany „Wrzos” w pierwszej rundzie dwukrotnie zaskoczył przeciwnika mocnym lewym sierpowym. W drugiej, gdy Marek już chronił się przed lewą ręką Damiana, ten zaczął polować prawym sierpowym. I pod koniec drugiej odsłony przy jednym z takich ciosów doszło do przypadkowego zderzenia głowami. Pękł łuk brwiowy Laskowskiego i po konsultacji z lekarzem pojedynek przerwano. A jako iż nie wyszedł on poza czwartą rundę, walkę uznano za nieodbytą. Szkoda, bo fajnie się to wszystko oglądało i zapowiadało…

źródło: bokser.org
adamek_kassi_big

SIDORENKO ZAWODOWĄ MISTRZYNIĄ EUROPY. CENNE ZWYCIĘSTWO PARZĘCZEWSKIEGO

budweld_lomianki17

Sasza Sidorenko (7-0, 1 KO) swoją pracą nóg oraz techniką użytkową mogłaby zawstydzić niejednego pięściarza zawodowego. Nic więc dziwnego, że w sobotę zdobyła tytuł mistrzyni Europy wagi lekkiej. Naprzeciw miejscowej pięściarki z Łomianek stanęła niepokonana dotąd Isabelle Pare (6-1, 1 KO). Była odważna, silna fizycznie, jednak w konfrontacji z Saszą nie miała nic do powiedzenia. Na jej tle mogła jedynie pokazać, że ma twardą szczękę i nie boi się przyjąć mocnej bomby. Choć w siódmej rundzie – po znakomitym prawym podbródkowym z kontry, zachwiała się. Sidorenko konsekwentnie robiła jednak swoje i wygrywała kolejne minuty. A tańcząc na nogach pozostawała nieuchwytna dla rywalki. Gdy zabrzmiał ostatni gong, wszyscy sędziowie opowiedzieli się za Sidorenko – 100:91, 100:90 i 100:90.

Robert Parzęczewski (17-1, 10 KO) i Tomas Adamek (26-15-2, 9 KO) przysporzyli kibicom sporo emocji. Bo choć walka była krótka, to emocjonująca i niezwykle krwawa. Już w połowie pierwszej rundy obaj zderzyli się przypadkowo głowami. Z czoła Czecha poleciała krew. Ale jeszcze gorzej wyglądał Polak. Głębokie rozcięcie nad łukiem brwiowym zalewało mu krew do oka. Mimo tego w drugim starciu „Arab” strzelił prawym krzyżowym, naruszył przeciwnika, dopadł go jeszcze przy linach kilkoma kolejnymi bombami i posłał na deski. Niestety zbytnio się podpalił i sam sobie tym trochę przeszkodził. Doświadczony rywal przetrwał kryzys, by w trzecim oraz czwartym starciu podjąć rękawice i twarde wymiany. Koniec nastąpił w piątej rundzie. Znów skuteczny prawym krzyżowy eksplodował na szczęce Adamka i zrobił takie spustoszenie, że Czech aż wyleciał poza liny. Co prawda zdołał podnieść się na osiem, lecz sędzia Arek Małek popatrzył mu głęboko w oczy i zatrzymał dalszą rywalizację.

Bardzo dobre widowisko stworzyli przed momentem Michał Leśniak (7-1, 2 KO) z Kamilem Młodzińskim (8-2-3, 5 KO). Po emocjonujących ośmiu rundach stosunkiem głosów dwa do remisu zwyciężył ostatecznie pięściarz z Wałbrzycha. Obaj panowie nie bawili się w zbędne podchody i od pierwszego gongu ostro ruszyli na siebie. Po równej pierwszej rundzie, w drugiej i trzeciej przeważał sprytniejszy Leśniak, który wkładał w ciosy może mniej siły, ale składał je w kombinacje kilku uderzeń. Młodziński wrócił bardzo udaną czwartą odsłoną, gdy spychał Michał do lin, jednak „Szczupak” po chwilowym kryzysie znów boksował swoje w rundzie numer pięć. Trafiał lewym hakiem w okolice wątroby oraz prawym podbródkiem. Michał nieznacznie przeważał w kolejnych minutach, choć potyczka była zażarta i optycznie równa. Kamil lepiej finiszował na końcu, niestety nie zdążył odrobić strat. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 76:76, 77:75 i chyba trochę przesadzone 79:73.

Michał Olaś (4-0, 3 KO) wrócił udanie po kontuzji i długiej rehabilitacji, pokonując Michała Bańbułę (12-28-4). Pięściarz ze stolicy górował nad rywalem warunkami fizycznymi, narzucał pressing, a ten od drugiej rundy ograniczał się już praktycznie tylko do defensywy. Dodajmy skutecznej defensywy, niestety psując trochę obraz potyczki częstymi klinczami. W czwartej rundzie Bańbuła był już zmęczony, więcej przeszkadzał niż boksował i w przerwie przed piątą odsłoną, po konsultacji z lekarzem, poddał potyczkę. Odnowiła się kontuzja kolana.

Na otwarcie gali debiutujący w niższej kategorii – średniej, Paweł Rumiński (3-2, 3 KO), pokonał przed czasem Grzegorza Sikorskiego (2-14). Po spokojnej pierwszej rundzie, w drugiej zawodnik Legii posłał przeciwnika na deski prawym sierpowym w okolice ucha. W trzeciej Rumiński zranił go jeszcze prawym podbródkiem, ale tym razem obyło się jeszcze bez nokdaunu. W kolejnych minutach cały czas nieustannie przeważał Paweł, lecz boksował trochę zbyt zachowawczo. Koniec nastąpił w ostatnich sekundach piątego starcia. Kolejny prawy hak posłał po raz drugi Grzegorza na deski i choć ten wstał na osiem, to nie miał już ochoty na kontynuowanie potyczki.

źródło: bokser.org

UDANY REWANŻ KRZYSZTOFA ZIMNOCHA Z MIKE`EM MOLLO NA GALI W SZCZECINIE

zimnoch_mollo

W pojedynku wieczoru gali w Szczecinie Krzysztof Zimnoch (21-1-1, 14 KO) zmierzył się w rewanżowym boju z Mike’em Mollo (21-7-1, 13 KO). Pięściarz z Białegostoku zaboksował mądrze i zwyciężył Amerykanina, udanie rewanżując się za bolesną porażkę sprzed roku. Polski bokser miał nawet rywala na deskach i przez większość walki obijał „Bezlitosnego”.

Pierwsza runda była niespodziewanie spokojna, Amerykanin kilka razy zadał kilka ciosów po komendzie sędziego ringowego, który jednak radził sobie dobrze w ringu, była dyscyplina. Zimnoch był spokojny, chodził na boki w pełni skoncentrowany. Pod koniec drugiej rundy Krzysztof zaczął boksować już na pressingu i w pewnym momencie wystrzelił mocny lewy sierpowy kontrujący, po którym Mollo padł na deski. Zabrzmiał gong, a „Bezlitosny” miał problem z powrotem do narożnika. W trzeciej odsłonie Zimnoch od początku ruszył na rywala, obijał gradem ciosów i wydawało się, że Mollo nie wróci do gry, już w tej rundzie pięściarz z Białegostoku powinien zakończyć walkę przed czasem, ale nie ponowił później ataków. Kolejna runda była spokojniejsza w wykonaniu Zimnocha i jednocześnie spowodowało to, że w pewnym momencie oddał inicjatywę Mollo, który śmielej zaatakował i walczył na pressingu. Podopieczny Richarda Williamsa niepotrzebnie cofał się, dając miejsce to rozpoczęcia ofensywy „Bezlitosnego”. Zimnoch bił jednak dużo prostych ciosów, kończył akcje prawym sierpowym, próbował atakować na dół. Piąta i szósta runda to stopniowe rozmontowywanie Mollo pod każdym względem, ale brakowało dobicia rywala. W ostatniej, wspomnianej szóstej odsłonie Zimnoch jednak ponawiał ataki i było bardzo blisko końca. Kapitalnie wchodził mocny prawy sierpowy Krzysztofa. Idąc do narożnika przed siódmą rundą Mollo złapał się za lewy bark i wyraźnie odczuwał ból. Narożnik Amerykanina widząc jak ich zawodnik zmaga się ze swoim urazem zdecydował się poddać go.

Po dobrym występie w starciu z Patrykiem Szymańskim, Jose Antonio Villalobos (9-4-2, 5 KO) miał sprawdzić niepokonanego Kamila Szeremetę (15-0, 2 KO). Pięściarz Białegostoku nie dał jednak żadnych szans na rozwinięcie skrzydeł Argentyńczykowi i spisał się zdecydowanie lepiej od swojego rodaka. Korespondencyjną walkę Szymańskiego z Szeremetą wygrał ten drugi. Na początku walki Szeremeta podkręcał tempo, stawiał swoje warunki i boksował pod swoje dyktando, próbując również bić się na dystans. Dało się odczuć dużą przewagę polskiego pięściarza, jednak w pewnych momentach wciąż brakowało mocniejszego uderzenia, wbicia szpilki w ofensywie. Widać było, że Szeremeta szuka nokautu na Argentyńczyku, ale Villalobos wytrzymał do końca pojedynku. Po ośmiu rundach sędziowie byli jednomyślni (79:73, 79:73, 78:74) i wszyscy trzej wypunktowali na korzyść Kamila Szeremety, który dopisał do swojego rekordu kolejne zwycięstwo.

Michał Syrowatka (17-1, 6 KO) zwyciężył przed czasem w siódmej rundzie twardego Elmo Trayę (11-3, 8 KO). Nie zabrakło nokdaunów, ciekawych wymian, obaj panowie dali bardzo dobry boks, ale to pięściarz z Ełku ostatecznie zakończył efektownie cały pojedynek. Jak na ten moment, trwająca impreza zdecydowanie na plus. Pojedynek świetnie rozpoczął Polak, który w pierwszej rundzie zaatakował pięściarza z Filipin, kładąc go na deski po lewym sierpowym. Syrowatka nie dokończył jednak dzieła zniszczenia, Traya wyszedł z opresji i w drugiej odsłonie przeszedł do ofensywy, zaczął odważniej boksować i kilka razy mocniej uderzył polskiego boksera. W kolejnych rundach pięściarz z Ełku zdecydował się jednak na jeszcze bardziej ofensywny boks, ale boksował zdeycydowanie mądrzej od byłego przeciwnika Przemka Runowskiego. W trzeciej ponownie Traya zaliczył deski, a w kolejnych nie miał argumentów, by zagrozić Syrowatce. W siódmej rundzie Polak poczuł, że jest odpowiedni moment na przyspieszenie i sprowadzenie rywala do ostrej defensywy, Syrowatka zasypał gradem ciosów Trayę, sędzia widząc słaniającego się na nogach Filipińczyka zdecydował przerwać walkę, narożnik Trayi rzucił również na ring ręcznik.

Żadnych szans nie dał Artemowi Redko (21-6-3, 12 KO) polski półciężki Paweł Stępień (6-0, 5 KO), który zdemolował doświadczonego Ukraińca już w pierwszej rundzie. Wydawało się przed walką, że Polak poboksuje kilka rund ze swoim rywalem, jednak skończyło się bardzo szybko i efektownie. Już po kilkudziesięciu sekundach od momentu pierwszego gongu uderzenia Stępnia położyły na deski Redkę, który nie miał żadnych argumentów, by wyjść z opresji, a już co dopiero postawić warunki utalentowanemu pięściarzowi znad Wisły. Polak zaatakował jeszcze śmielej i zasypał ciosami Ukraińca, po czym sędzia słusznie przerwał pojedynek.

Tomasz Król (4-1-1, 1 KO) pokonał przed kilkoma minutami niejednogłośnie na punkty Kamila Młodzińskiego (8-1-2, 5 KO). Obaj panowie nie szczędzili sobie mocnych uderzeń, bardzo groźnie skracając też dystans, przez co nie obyło się bez ostrzeżeń sędziego ringowego. Młodziński rozpoczął dobrze, ale z rundy na rundę rozkręcał się Król. Pierwszy nie miał pomysłu na ten pojedynek, chciał za wszelką cenę wchodzić w półdystans i szukać ciosów, ale rywal skutecznie uciekał, choć tak jak wspomnieliśmy już nie zabrakło ostrzeżeń. W piątej odsłonie panowie zderzyli się głowami i pękł prawy łuk brwiowy Króla, a Młodzński dostał ostrzeżenie, za to w szóstej role się odwróciły za cios po komendzie „ringowego”. Po sześciu rundach sędziowie nie byli jednomyślni (58:56, 58:56, 55:58), ręce w geście zwycięstwa podniósł Tomasz Król. Dla Młodzińskiego była to pierwsza porażka w swojej zawodowej karierze.

źródło: bokser.org

zimnoch_mollo17

EFEKTOWNE POWROTY KRZYSZTOFA WŁODARCZYKA I PAWŁA KOŁODZIEJA W SOSNOWCU

diablo_brudov

Półtora roku przerwy i półtora rundy po powrocie. Niespełna pięciu minut potrzebował Krzysztof Włodarczyk (50-3-1, 36 KO) na odprawienie Walerego Brudowa (42-8, 28 KO). Pierwsza runda spokojna. Schowany za szczelną gardą Polak kilka razy skontrował mocnym lewym dyszlem, nie dając rywalowi skrócić dystansu. Po przerwie działo się już więcej, choć niestety krótko. „Diablo” polował prawym podbródkiem z kontry, lecz nie trafił. Pod koniec drugiej minuty drugiego starcia wyprowadził podwójny lewy prosty, drugim trafił na szczękę i powalił Rosjanina. Ten powstał na osiem, jednak z narożnika poleciał ręcznik na znak poddania. Powtórki pokazały, że Brudow przewracając się doznał urazu prawego kolana.

Status niepokonanego zachował Krzysztof Kopytek (12-0, 2 KO), który wypunktował Stanislasa Salmona (25-5-2, 10 KO). Już pod koniec pierwszej rundy podopieczny Fiodora Łapina zranił przeciwnika lewym hakiem w okolice wątroby, choć obyło się bez liczenia. Na początku drugiej wciągnął Francuza akcją prawy na prawy i znów było blisko liczenia. Nokdaun nastąpił jednak dwie minuty później, gdy Krzysiek wystrzelił lewym sierpowym, bitym z luzu, za to na punkt. Salmon padł, z trudem powstał i był wyraźnie wstrząśnięty, na jego szczęście zabrzmiał zbawienny gong. Kopytek kontrolował wydarzenia między linami przez następne kilka minut, ale w drugiej połowie piątej rundy dopadł go chyba lekki kryzys, albo po prostu przeciwnik się rozhulał, bo wszystko się wyrównało, a momentami nawet Krzysiek dawał spychać się do defensywy. Końcówka należała nawet do Francuza, lecz punktacja nie pozostawiała wątpliwości – 79:72, 79:72 i 78:73, wszyscy na korzyść Kopytka.

Wcześniej zwycięstwo – dodajmy po przeciętnym występie, zanotował Kamil Młodziński (8-0-1, 5 KO), który niejednogłośnie na punkty odprawił bardzo chaotycznego, za to ambitnego i walecznego Ivana Njegaca (6-1, 1 KO). Polak przeważał nad rywalem technicznie, lecz nie potrafił sobie poradzić z jego dziwacznym stylem. Wygrał dzięki ostrzeżeniu, inaczej byłby remis. Sędziowie punktowali stosunkiem głosów dwa do jednego – 57:58, 58:56 i 57:56.

Po nieudanym ataku na tron WBA i długiej przerwie udanie na ring powrócił Paweł Kołodziej (34-1, 19 KO). Na jego drodze stanął niegdyś dobry, dziś już bardzo porozbijany Władimir Letr (6-7, 3 KO). Pojedynek odbył się w umownym limicie 95 kilogramów. I o dziwo pierwsza runda była w miarę równa. Letr obniżał pozycję, polował podwójnym lewym sierpem. Pierwszym nie trafiał, ale ten drugi czasem doszedł do głowy „Harnasia”. Po przerwie wszystko wróciło już do normy i zakładanego scenariusza. Paweł przewrócił Letra dwukrotnie lewym sierpowym. Trzeci nokdaun był wynikiem długiego prawego krzyżowego. Włodek szybko się poderwał, więc dostał jeszcze jedną szansę, lecz kolejny prawy i czwarty nokdaun w drugiej rundzie wystarczyły w końcu do zatrzymania potyczki.

Andriej Staliarczuk (11-25-4, 2 KO) napsuł już sporo krwi kilku naszym pięściarzom. Dziś przegrał z Konradem Dąbrowskim (8-1, 1 KO), jednak znów pozostawił po sobie dobre wrażenie. Białorusin od początku starał się atakować, lecz w pierwszych sześciu minutach szybszy i składający swe akcje w kombinacje kilku ciosów Polak przeważał. Gdy już jednak trochę się zmęczył, dało o sobie znać doświadczenie rywala. Staliarczuk wygrał trzecie starcie i o wszystkim miała decydować ostatnia runda. Ta była równa – początek należał do Konrada, końcówka do Andrieja. Po ostatnim gongu sędziowie stosunkiem głosów dwa do remisu wskazali na Polaka – 39:37, 39:37 i 38:38.

Wcześniej Remigiusz Wóz (8-1, 4 KO) odebrał ciosami na korpus ochotę Mateuszowi Zielińskiemu (2-6, 2 KO) do kontynuowania pojedynku w końcówce drugiej odsłony.

Efektownie póki co wygląda kariera zawodowa Pawła Stępnia (2-0, 2 KO), który odprawił drugiego zawodnika już w pierwszej rundzie. Mający dobre warunki fizyczną na wagę półciężką pięściarz odprawił Przemysława Biniedę (1-1, 1 KO). Paweł rozpoczął pojedynek od kilku lewych haków na korpus, by pod koniec pierwszej minuty wystrzelić lewym sierpowym w okolice skroni. Rywal padł ciężko, ale o dziwo zdołał się podnieść. Za moment był jeszcze prawy sierp przy linach i znów bardzo ciężko nokdaun. Wtedy należało już na dobrą sprawę zastopować potyczkę, lecz sędzia Moszumański puścił jeszcze ambitnego Biniendę… A to skończyło się nokautem. Stępień przepuścił lewy prosty przeciwnika i po odchyleniu huknął prawym krzyżowym na szczękę. Efektowny, choć niepotrzebny nokaut…

źródło: bokser.org

diablo_brudov16