Tag Archives: Artur Binkowski

WNIOSKI PO GALI BOKSU ZAWODOWEGO W WIELICZCE

plakatwieliczka01

Za nami kolejna gala grupy zawodowej Tomasza Babilońskiego. Z racji miejsca, w którym się odbyła była zapewne po raz wtóry jedną z najbardziej osobliwych pięściarskich rywalizacji w skali świata. Pod względem sportowym pozostawiła może pewien niedosyt, bo w walce wieczoru nie zobaczyliśmy zapowiadanej przez zawodników nadzwyczajnej agresji. Mimo to kibice, doceniający coraz bardziej ringową rywalizację wewnątrz-polską zobaczyli kilka ciekawych momentów.

Najważniejszym punktem gali w Kopalni Soli w Wieliczce miała być rywalizacja Krzysztofa Zimnocha (17-0-1, 11 KO) z Arturem Binkowskim (16-4-3, 11 KO). Ten drugi, skazywany przez wielu na na porażkę, pokazał w ringu, że jego boks wyszedł z pod ręki trenerskich fachowców – Boehma i Teodorescu – i mimo krótkich przygotowań, w których zabrakło m.in. czasu na sparingi, jest w stanie przeboksować pełen dystans z mającym dobre recenzje Zimnochem. Binkowski walczył ambitnie, zostawiając na ringu w Wieliczce wiele zdrowia i serca – nie był jednak w stanie specjalnie zagrozić pięściarzowi z Białegostoku. Ze sportowego punktu widzenia pojedynek Zimnocha z Binkowskim niewiele dał jego zwycięzcy. Pokazał również, że na rywalizację na szczycie europejskiej wagi ciężkiej (vide ewentualna walka z Dereckiem Chisorą) jest dla Krzysztofa za wcześnie. Chyba właściwym rozwiązaniem jest zapowiadane przez jego team szukanie nowych bodźców treningowych za Oceanem, gdzie też znajdą się zapewne sparingpartnerzy, mogący podnosić Zimnochowi poprzeczkę do góry.

Do USA mógłby również pojechać Krzysztof Głowacki (20-0, 13 KO), który wczoraj udowodnił dlaczego znajduje się w światowych rankingach. Jego skuteczny i bezkompromisowy boks okazał się niszczycielski dla weterana światowych ringów, Richarda Halla (30-14, 28 KO). Bardzo dobrym posunięciem – sportowo i marketingowo – byłaby zapowiadana przez Tomasza Babilońskiego chęć skonfrontowania pięściarza rodem z Wałcza z Francisco Palaciosem, który mimo zastoju, do jakiego doprowadziły dwie porażki z Krzysztofem Włodarczykiem, może zagwarantować Głowackiemu wartościowy sprawdzian umiejętności.

Czego dowiedzieliśmy się jeszcze, oglądając galę boksu zawodowego w Wieliczce? Że dobrze przygotowany do walki, „wiecznie młody” Rafał Jackiewicz (43-11-2, 21 KO) nadal może być magnesem, przyciągającym kibiców i dającym gwarancję dobrego boksu. Że  wędrówka w górę kolejnych kategorii wagowej, która od pewnego czasu staje się udziałem Michała Żeromińskiego (5-1, 1 KO), jest dla radomianina niepotrzebna. Osobiście widziałbym go występującego maksymalnie w limicie wagi junior półśredniej. Że Kamil Szeremeta (5-0, 0 KO) szybko potrzebować będzie wyższych celów niż rywalizacja z krajowymi rywalami. Na jego przykładzie dostrzegam także, że droga jaka dzieli najlepszych w Polsce amatorów (chociażby z wagi średniej) do zawodowej czołówki krajowej nie jest zbyt długa. To samo można powiedzieć obserwując sportowy rozwój Michała Cieślaka (2-0, 0 KO). Cieszy mnie również zwycięski powrót na ring Roberta Świerzbińskiego (12-2, 3 KO), którego występy w kolejnych polskich galach gwarantują dobrą jakość widowiska. Dobrze się stało, że jego niefortunny wyjazd do Kanady, nie zakończył kariery, na co wiele wskazywało po bolesnej porażce przed czasem.

plakatwieliczka

PRZED GALĄ W WIELICZCE. W KOPALNI POLEJE SIĘ KREW?

Wydaje się, że po majowej wygranej na punkty z mocno podstarzałym, lecz nadal dużo potrafiącym Oliverem McCallem, potyczka z Arturem Binkowskim nie powinna być dla Krzysztofa Zimnocha dużym wyzwaniem. 38-letni przeciwnik od lat mieszkający za Atlantykiem po 2007 roku stoczył tylko jeden, do tego przegrany pojedynek. Choć zapewnia, że należycie się przygotował, pomimo przyzwoitej wagi (100 kg przy 188 cm wzrostu) jego dyspozycja pozostaje sporą zagadką.

- Krzysiek stoczy dopiero trzecią walkę na dystansie ośmiu rund, a pojedynek z Arturem Szpilką, do którego może dojść w lutym, na pewno byłby zakontraktowany na dziesięć lub dwanaście. Pod tym względem będzie to dla niego pożyteczny sprawdzian – przekonuje Tomasz Babiloński, promotor Zimnocha i główny organizator gali w kopalni soli w Wieliczce.

- Niezależnie od tego, czy uda się doprowadzić do starcia ze Szpilką, wstępnie zaplanowaliśmy, że 26 kwietnia w Legionowie Krzysiek zmierzy się z rywalem klasą przynajmniej dorównującym McCallowi – poinformował Babiloński.

Media obiegła też wiadomość o propozycji złożonej Zimnochowi przez obóz mistrza Europy wagi ciężkiej Derecka Chisory. Do walki mogłoby dojść już 30 listopada w Londynie, lecz z wypowiedzi białostoczanina wynika, że kilka tygodni to zbyt krótki okres, aby mógł osiągnąć najwyższą dyspozycję.

W porównaniu z McCallem, Chisorą i Szpilką, Binkowski nie wydaje się dla Zimnocha dużym zagrożeniem. W ostatnich dniach, rozmawiając z mediami zrobił jednak dużo, aby niego i samej walki zrobiło się głośno. Cel udało się osiągnąć i nawet jeśli poziom pojedynku okaże się rozczarowujący, to już wiadomo, że sprowadzenie Binkowskiego do Polski będzie udany posunięciem przynajmniej z promocyjnego punktu widzenia.

PLAN GALI
waga ciężka, 8 rund: Krzysztof Zimnoch – Artur Binkowski
walka w limicie 70 kg, 8 rund: Rafał Jackiewicz – Michał Żeromiński
waga junior ciężka, 8 rund: Krzysztof Głowacki – Richard Hall (Jamajka)
waga średnia, 6 rund: Kamil Szeremeta – Daniel Urbański
waga junior ciężka, 4 rundy: Michał Cieślak – Łukasz Rusiewicz
waga średnia, 4 rundy: Robert Świerzbiński – Ismaił Tebojew

Przemysław Osiak, Przegląd Sportowy

MIAŁ DOKOŃCZYĆ TO, CO ZACZĄŁ GOŁOTA I ZOSTAĆ MISTRZEM ŚWIATA

- Binkowski już jako junior był zarozumiały i właściwie nie słuchał nikogo, dlatego też niczego nie osiągnął. W kanadyjskiej kadrze mówili na niego „Bigmouthki”, bo ciągle gadał. Kiedyś udzielił w Toronto wywiadu dla tamtejszej Polonii, w którym powiedział, że dokończy to, co zaczął Gołota, czyli będzie mistrzem świata w trzy lata. Niezależnie od tego, w sumie to miły chłopak, z którym często grałem w tenisa – wspominał mi w 2009 roku Artura w jednej z naszych korespondencji nie żyjący już niestety były szef wyszkolenia kanadyjskiej federacji boksu amatorskiego, dr Maciej (Matt) Mizerski.

Analizując fakty i wyniki, należy oddać Arturowi Binkowskiemu, że w latach 1998-2001 był czołowym pięściarzem wagi ciężkiej w Kanadzie. Na swoim rozkładzie miał m.in. Sheldona Hintona, Arthura Cooka (tego samego, który sensacyjnie znokautował na zawodowym ringu Alberta Sosnowskiego, a następnie przegrał z Mariuszem Wachem), Davida Cadieux, czy Gino Nardariego. Stoczył także wyrównany – choć przegrany – bój z Bermane Stiverne. Najlepszym rokiem w jego karierze amatorskiej był „olimpijski” 2000 rok, kiedy boksował w finale turnieju w Tampa (uległ Calvinowi Brockowi) i wygrał kolejny turniej kwalifikacji olimpijskich w Tijuanie. W Sydney jednak po wygraniu pierwszej walki z pięściarzem z Mauritiusu, w kolejnej uległ wyraźnie (przez RSC. Outclassed – czyli wysoką przewagę punktowej) Uzbekowi Rustamowi Saidowowi.

Na zawodowym ringu zadebiutował mało szczęśliwie, remisując w listopadzie 2001 roku z Michaelem Moncriefem (w 2010 roku znokautował go jego najbliższy rywal, Krzysztof Zimnoch). Później było już tylko lepiej i po zdobyciu mało znaczącego pasa mistrza stanu Illinois, w czerwcu 2005 roku Artur stanął do walki o zawodowe mistrzostwo Kanady wagi ciężkiej. Na jego punktową porażkę z Patrice`em L`Heureux miał rzekomo krótki okres przygotowawczy (Binkowski pracował wcześniej na planie filmu „Cinderella Man”), jakkolwiek Artur kategorycznie temu zaprzeczał, twierdząc, że tylko on sam zawsze ponosi winę za swoje sportowe upadki. Wielką szansę powrotu na właściwe tory kariery zamknęła mu w październiku 2007 roku porażka, jaką poniósł z rąk Mike`a Mollo. Powrót po 5 latach, zakończony punktową przegraną z Mr. Nobody, czyli Jonte Willisem nie nastrajał optymistycznie…

Podobnie jest teraz. Wybór na rywala Zimnocha na tym etapie kariery Binkowskiego nie wydaje się być odpowiedni. Być może to po prostu jedyna „dostępna” na rynku i zarazem dobrze płatna opcja dla Artura, który przed sześcioma laty namawiał Andrzeja Wasilewskiego na to, by dał mu szanse walki z Tomaszem Boninem lub (później) z młodym Andrzejem Wawrzykiem.

Siłą Artura zawsze była słowna perswazja i szaleńcza odwaga. Tak było podczas kariery amatorskiej i w trakcie przygody z zawodowym boksem. Kilka lat temu krążyły plotki, że wspomniany Mollo wcale nie kwapił się, by wyjść do ringu, po tym jak urodzony w Bielawie pięściarz przez dłuższy czas przed ich pojedynkiem walił z całych sił pięścią w dzieląca ich szatnie ścianę i wykrzykiwał niecenzuralne groźby…

W Polsce Artur jest tak samo pewny siebie, choć jak twierdzi nie ma wcale za sobą stricte bokserskich przygotowań, nie sparował. Wszem i wobec zapowiada jednak, że wyrządzi Zimnochowi krzywdę i nawet zakończy jego karierę. Na coraz pewniej boksującym Krzysztofie, który systematycznie buduje swoją sportową formę w nadziei na wielkie walki, raczej nie zrobił większego wrażenia a walka, która zobaczymy na gali w Wieliczce może być ostatnim pięściarskim występem …Artura.

ARTUR BINKOWSKI: „KAŻDĄ MOJĄ WALKĘ TRAKTUJCIE JAKBY BYŁA OSTATNIA”

Artura Binkowskiego (16-3-3, 11 KO) poznałem w maju 2007 roku podczas jedynego – jak dotąd – jego występu na polskim ringu podczas gali bokserskiej w Katowicach, na której walką wieczoru było rewanżowe starcie Krzysztofa Włodarczyka ze Steve`em Cunninghamem. Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, który w kuluarach „Spodka” paradował w czapce bejsbolowej z napisem „Brzydal” pokonał wówczas przez TKO w 7. starciu wyraźnie słabszego fizycznie Toto Mubengę z DR Kongo. Była to jak się okazało ostatnia wygrana walka przez Artura, który 19 października w Wieliczce skrzyżuje rękawice z Krzysztofem Zimnochem (16-0-1, 11 KO).

Nie ukrywam, że z całym szacunkiem dla zawodowej kariery Binkowskiego, bardziej zainteresowany byłem wówczas jego dokonaniami amatorskimi i postanowiłem porozmawiać o początkach jego kanadyjskiej przygody z boksem oraz przygodzie filmowej, bo jak pięściarscy kibice zapewne pamiętają, Artur wystąpił na planie filmu Rona Howarda, „Cinderella Man”, gdzie krzyżował rękawice z Russellem Crowe`em.

- Zacznijmy nietypowo. Czy to prawda, że przygodę z boksem rozpocząłeś na ulicy?
Artur Binkowski: Tak. Jako imigrant musisz w tym kraju uważać na siebie. Nie dlatego, że Kanada to państwo pełne chuliganów, lecz np. w szkole, jako gówniarz każdy szuka jakiejś zaczepki. No i dzieciaki szukają jakiejś owcy. A jako nowo przybyły do Kanady ubierasz się na początku trochę inaczej i mówisz słabo po kanadyjsku (nie angielsku, bo oni tutaj sami nie stosują pełnej gramatyki angielskiej) a tym bardziej nie znasz słów wymawianych w slangu (oni mówią trochę jak nowojorczycy – mają prawie inny język)

- Pochodzisz z rodziny o sportowych tradycjach. Twój dziadek, Józef Grzelczyk, był bokserem Górnika Wałbrzych, założycielem sekcji bokserskiej klubu Bielawianka Bielawa, natomiast mama trenowała lekkoatletykę. Jak najbliżsi zapatrywali się na Twoją bokserską pasję?
AB: Ze strony najbliższej rodziny przez całą karierę amatorską nie miałem wielkiego wsparcia. Ze 100 walk amatorskich moi rodzice byli może na 5-ciu. Z jednej strony byli zalatani (praca, praca i jeszcze raz praca) a z drugiej odradzali mi boks, tym bardziej wtedy, kiedy sam zadecydowałem o przejściu na zawodowstwo. To było krakanie. Ale nic to! Jestem taki, jaki jestem. Nigdy nie godziłem się i nie zgodzę ze wskazówkami innych (nawet rodziny). Życiowych wyborów dokonuję tylko i wyłącznie ja!

- Porozmawiajmy o Twojej karierze amatorskiej. Jaki jej moment uważasz za najważniejszy?
AB: Proste – wyjazd na olimpiadę.

- Jaki miałeś amatorski rekord? Wg. moich notatek stoczyłeś sporo walk ze znanymi zawodnikami, m.in. z challengerem do tytułu mistrza świata wagi ciężkiej, Calvinem Brockiem (w 2000 r. w Tampa podczas kwalifikacji olimpijskich). Pamiętasz okoliczności tamtej ringowej potyczki?
AB: Walk amatorskich miałem trochę ponad 100. Z Calvinem Brockiem rzeczywiście zmierzyłem się w Tampa. Walka była bardzo wyrównana, ale nie według zapisu komputera. Naciskałem go do końca, a jedyne co poczułem to jego lewy sierp.

- Przez długi czas trenowałeś pod okiem Arnie Boehma, potem Evertona McEwana. Teraz jesteś podopiecznym Adriana Teodorescu. Jak oceniłbyś pracę tych szkoleniowców? W czym pomogli Ci najbardziej?
AB: Adriana i Evertona znam od początku mojej kariery amatorskiej. Ten pierwszy pomógł mi wygrać seniorskie mistrzostwa Kanady i zakwalifikować się na olimpiadę w Sydney.

- Boehm i Teodorescu trenowali słynnego Lennoxa Lewisa. Kilka lat temu byłeś przez tego ostatniego zapraszany na sparringi? Jakich lekcji boksu udzielił Ci ówczesny mistrz świata wagi ciężkiej?
AB: Z Lennoxem sparowałem jak byłem jeszcze amatorem. Teraz na pewno biję znacznie mocniej. A sam Lennox? Byłem u niego trzykrotnie (tzn. on przygotowywał się do trzech różnych walk). Gdy pojechałem po raz trzeci, to zafundował mi wycieczkę do Londynu na walkę z Francois Bothą, „Białym Buffalo” z RPA. Musze Ci powiedzieć, że Lennox to bardzo konkretny gość. Milioner ale przy tym bardzo normalny, z którym da się pogadać. Zaczynał karierę bokserską w tym samym klubie jak ja, w Kitchener, pod okiem Arniego Boehnm. W sparringach z jednej strony mnie nie oszczędzał, bo kilkakrotnie huczało mi w głowie, ale zdaję sobie sprawę, że wtedy gdyby chciał mi urwać głowę, to prawdopodobnie byłby w stanie to zrobić. Pamiętam innych czarnoskórych sparringpartnerów, którzy wchodzili z nim do ringu i chcieli go rozłożyć. Jednym z nich był Jeremy Williams, dobry pięściarz, sporo mniejszy od Lennoxa. To był taki wariat, że sam na siebie krzyczał przed sparringiem, po to, by się dodatkowo extra zmotywować. Nieraz więc i Lennoxowi główka …latała.

- Lennox Lewis jest dla wielu pięściarzy bokserskim wzorem? Jeśli nie on, to kto wywarł na Twój boks największy wpływ?
AB: Nikt inny, tylko ja. Zawsze lubiłem ciężki wysiłek i ból. Boks jest tą dyscypliną, którą wielu ludzi chciałoby uprawiać ale większość z nich nie ma ani charakteru, ani silnej woli – czyli dokładnie tego, czego ten sport wymaga. Jeżeli patrzysz tylko na finansową stronę boksu, tak jak to robi wiele osób, to też jest to całkowitą pomyłką. Jedynie kilkunastu pięściarzy z wszystkich kategorii robi na tym sporcie konkretne pieniądze. Największe robią rzecz jasna promotorzy, z których zresztą większość nigdy nie postawiła nogi w ringu.

- Nie mogę nie zapytać Cię o Bielawę. Tam się urodziłeś, chodziłeś do szkoły, masz tam rodzinę i kolegów ze szkolnych czasów, jesteś osobą niezwykle popularną…
AB: Bielawa to zwykłe, ciche miasteczko leżące nieopodal Gór Sowich, ale to jest zarazem jedyne miejsce na świecie, które mogę nazwać swoim domem. Tam się urodziłem, stamtąd pochodzę i do dzisiaj utrzymuję kontakt z chłopakami. Jeżeli potrzebujesz szybkiej pożyczki lub chcesz mieć duże plecy, to Ci załatwię. Chłopaki z Bielawy dobrze sobie z tym radzą.

- Otrzymałeś nagrodę Polonijnego Sportowca Roku 2002. W jaki sposób, w tak krótkim czasie, zbudowałeś tak wielką popularność?
AB: Polacy na ogół mnie lubią, zarówno oglądać w ringu, jak i słuchać. Bo jak biję,  to tak aby bolało a jak mówię, to prosto z mostu.

- W 2003 r. pewni ludzie z Hollywood sprawili,że na boczny tor odstawiłeś sportową rywalizację. Czy swój udział w zdjęciach do filmu Rona Howarda „Cinderella Man” postrzegasz dzisiaj tylko przez pryzmat zarobionej tam kasy? Może były jednak także inne korzyści z tego płynące?
AB: W „Cindarella Man” dosyć dobrze mi poszło, no i co najważniejsze, nie skrzywdziłem Russella, czego filmowcy się nieco obawiali. Dzięki temu moje nazwisko już na zawsze będzie się kojarzyło z boksem. Wygląda na to, że będą do mnie w przyszłości częściej dzwonić z Hollywood, tak jak to miało miejsce 6 miesięcy temu, kiedy zaproponowano mi małą rolę w „Ressurecting the Champ” (też film związany z boksem) z Samuelem L. Jacksonem w roli głównej, który niedługo będzie można zobaczyć w kinach.

- Czy to prawda, że ostatecznego wyboru filmowego Griffina dokonał sam Russell Crowe? Jakie były Wasze wzajemne relacje na planie i poza nim?
AB: Tak. Russell to spoko gość. Trochę dziwny, ale mimo wszystko dość normalny jak na na człowieka, który zarobił tyle milionów dolarów i jest tak popularny.

- Filmowy boks to przede wszystkim umiejętności markowania ciosów, artystycznych upadków na deski ringu, powolnego, spektakularnego wstawania i podnoszenie rąk gotowych do dalszej walki. Jak sobie z tym poradziłeś?
AB: Bez problemu. Pamiętaj, że jestem piękny, gładki, no i z Bielawy!

- Wspomnieliśmy już, że W 2005 r. przegrałeś pojedynek o tytuł zawodowego mistrza Kanady z Patrice L’Heureux. Słyszałem, że w pewnym sensie „współwinnym” tej porażki był …Russell Crowe. To prawda, że zaraz po zakończeniu zdjęć do filmu poprosił Cię o to, byś przed premierą, dla celów reklamowych, stoczył jakąś poważną walkę?
AB: Bez komentarza. Za wszystko w moim życiu odpowiada tylko Binkowski.

- Kilka lat temu pewien polski tabloid zacytował Twoją wypowiedź, z której wynikało, że jesteś w stanie pokonać każdego polskiego ciężkiego i sięgnąć po tytuł zawodowego mistrza Polski. Nadal tak uważasz?
AB: Nie myślę teraz o tym. Kilka lat temu rzeczywiście chciałem walczyć z Tomkiem Boninem. Uważam, że na 100% byłaby to zajebista walka, zarówno wtedy, jak i prawdopodobnie dzisiaj. Andrzej Wasilewski nie widział jakoś w tym sensu, potencjalnej kasy lub ryzyko dla Tomka było wówczas za wysokie. Moim zdaniem jedyną konkretną walką w karierze Tomka był pojedynek z Audleyem Harrisonem. Widziałem ją i uważam, żę znakomicie mu poszło. Ta walka to przykład bokserskiej niesprawiedliwości w boksie. Wszyscy widzieli, że Bonin tak skutecznie atakował Audleya, że brytyjski sędzia zatrzymał walkę z obawy o porażkę Harrisona!

- Chciałbyś coś przekazać polskim kibicom?
AB: Każdą moją walkę traktujcie jakby była ostatnią, jak biję i wygrywam cieszcie się za mną, a jeśli czasem to mnie będą bić to nigdy mnie nie żałujcie – bo sam sobie ten los wybrałem  i pamiętajcie, że jakkolwiek by w tym ringu nie było, zawsze walczę do końca!!!